wtorek, 20 grudnia 2016

GWVII: Przebudzenie Mocy po roku od premiery (spoilery)

Właśnie obejrzałem ponownie Force Awakens po roku i zachciało mi się podzielić moimi przemyślenia na ten temat, ponieważ z dala od swojej premiery i na chłodno okazuje się, że ten film w moich oczach... tylko zyskuje.

Z grubsza...

Oj zyskał (w przeciwieństwie do Mrocznego Widma)! Zyskał sporo. I ja zyskałem dystans. Nie ma co już patrzeć na nowe filmy Disneya przez pryzmat tych Starych i przez sentyment. Nie powinno się, bo sentyment tylko wypacza nasz odbiór. One - te najnowsze - są dobre. Są dużo lepsze, niż Nowa Trylogia i myślę, że chcę oglądać nowe produkcje właśnie z tym nowym, świeżym podejściem. Chcę mieć przestrzeń na przyjęcie tego nowego doświadczenia.
Nie oznacza to, że powinniśmy odciąć się całkowicie od starszych filmów, ale disnejowskie Star Wars Cinematic Universe to nowa przygoda i dajmy jej przestrzeń do rozwinięcia skrzydeł bo Disney chce nasz hajs, a ja za byle kupę mu go nie dam, tak jak Marvel nie dostanie go ode mnie za NIC oprócz Guardians of the Galaxy.

Rok temu musieliśmy postawić legendarną, starą trylogię i Przebudzenie Mocy obok siebie. Dziś już możemy trochę odetchnąć - klęska się nie stała - pora na bardziej chłodne podejście do nowej epoki.


Minął rok...

Zdążyłem przyzwyczaić się już do nowych bohaterów. Widziałem ich grafiki na kartach, ich pojazdy i roboty w sklepach, ich broń w rękach dzieci goniących po konwentach. Trylogia Przebudzenia (tak pozwolę sobie nazywać tutaj Przebudzenie Mocy i zapowiadane dwa następne epizody) jest już na trwałe wpleciona w płótno dzisiejszej rzeczywistości moi drodzy. Wszystko wskazuje na to, że jej przyjęcie jest raczej ciepłe i to pozwala na rzecz istotną - mianowicie nie musimy jej tak usilnie porównywać nowego produktu do legendarnej Starej Trylogii. 

Każdemu filmowi zaszkodzi w pewnym sensie walka ze swoimi legendarnymi poprzednikami, ponieważ nie jest to uczciwa walka dwóch tworów - po jednej stronie wagi staje wtedy nostalgia, a z tą wygrać już ciężko. Można ją tylko zrozumieć i umieścić ją w odpowiednim miejscu. 

Jak będzie ostatecznie, ocenimy to dokładniej za kilka lat z większego dystansu i po częściach VIII i IX, ale mam wrażenie, że będą to ciepłe wspomnienia, więc póki co, co by nie gdybać za wiele, skupmy się na tym, co faktycznie dostaliśmy.

Więc gdy już dałem przestrzeń do oddechu Trylogii Przebudzenia...

Tutaj krótko się wypowiem o Rey i o Kylo Renie, gdyż to oni są osią nowej epoki w świecie Gwiezdnych Wojen. Trzeba o nich wspomnieć jako o głównym protagoniście i antagoniście naszego filmu.

Rey jest wyśmienita. Jest świetnie skrojona, zachwycająca. Jest intrygująca i zdaje się być wspaniałym protagonistą. Chcemy ją wspierać w jej podróży, bo łączy w pewien magiczny sposób delikatność z siłą. Jest najlepszym elementem nowego SWVII zaraz po…

...Kylo Renie, którego już rok temu bardzo ceniłem. Widzimy postać rozdartą, zdejmującą maskę, oszalałą, tańczącą na ostrzu noża (uwielbiam, gdy się bije w ranny bok - bardzo ludzko to ukazuje charakter osoby wątpiącej, a chcącej być silną). To podejście jest bardzo świeże i przede wszystkim daje nam złego, którego decyzje nas przejmują, a nie stają się tylko wyskocznią dla głównych bohaterów. Nadaje filmowi głębi, w której może się nie utopię, ale mogę ochłodzić stopy w upalny dzień. Podoba mi się to zagranie wielce.

Reszta jest... ok. Finn nie kradnie szoł, ale działa. BB-8 w końcu odświeża już lekko irytujących skrzypieniem starusieńkich R2-D2 i C-3PO. Kapitan Phasma jest do bani, ale może zginie po tym, co odwaliła na końcu filmu. Hux jest spoko i Snoke intryguje. O legendach wypowiadał tutaj się nie będę - są poprawni i ich cel, to rzucanie pomostu do Starej Trylogii. Tę pracę spełniają.



Doceńmy to "Kino Najnowszej Przygody"...

SWVII jest dobrze zrobione - rzetelnie. To jest film przygodowy i oglądało się go świetnie. Właśnie to jest tak wielkim plusem. Sokół Millenium zabrał mnie w wiele miejsc, pozwolił poznać wiele postaci, pozwolił mi się bawić w „nowej galaktyce”, śmiałem się z wielu tekstów i cholera jasna ten film to ciągle nie była slapstickowa kupa z Jar Jarem. Może nie wszystkim przypasują Szturmowcy zawracający w korytarzu podczas napadów złości Kylo Rena, ale generalnie jest chemia pomiędzy dynamiką akcji, a burstami śmiechu. Uwielbiam ucieczkę Poego i Finna, moc z radością!
Ale pamiętajcie, że w dzisiejszych czasach, gdy kino ma nowe sposoby opowiadania przygody i nowe oczekiwania publiczności wobec tego, produkowane jest wiele gniotów, które niby wiedzą, co chce widz, ale robią to bez wyczucia. Tutaj jest inaczej, ponieważ skłamałbym, że Przebudzenie Mocy jest idealne w tej materii - niektóre ujęcia mi się dłużyły, niektóre mnie denerwowały (Czułi i Han Solo i ich kuszą strzelanie), ale generalnie całość filmu ogląda się spójnie i momenty śmieszkowania nie burzą bardziej poważnych chwil, a te poważniejsze chwile nie przynudzają momentów akcji. Zaś akcja znów bardzo zgodnie potrafi się przeplatać z humorem.

"An elegant weapon... for a more civilized age."

SWVII przepisywało stary mit na nowe i tutaj utrzymam moją opinię sprzed roku. Jeżeli to był jednorazowy zabieg mający połączyć Stare z Najnowszych, to ja nie mam z tym problemu. Było wystarczająco w tym filmie przestrzeni na Najnowsze, a co ze starego miało umrzeć, mam nadzieję zostało odstrzelone (Han Solo, Gwiazda Śmierci). 
Jeżeli każdy następny film nie będzie taplał się w błocie Starej i Nowej Trylogii, to mamy prawo dostać naprawdę wielkie dobro. Eleganckie produkcje, na bardziej wymagające czasy.



„Dear child! The longing you seek is not behind you, it is in front of you.”

Co mi się najbardziej podobało? 
  • że się nie nudziłem, a to świadczy o dobrym skrojeniu filmu,
  • nowe postacie i ich nowe historie,
  • że było kolorowo i całkiem epicko, a tego oczekiwałem,
  • że przez większość filmu była zachowana dobra dynamika filmu i projekt zdaje mi się dziełem kompletnym, który w bardzo odpowiedni sposób wrzuca nas w ten świat,
  • że czułem się czasem rozemocjonowany jak dziecko (ucieczka Finna i Poe - woaaah, nalot X-Wingów),
  • że został rzucony pomost do starych filmów, ale nie jest najważniejszy - Maz Kanata sama to najlepiej uchwyciła: „Dear child! The longing you seek is not behind you, it is in front of you.”.


Co mi się nie podobało? 
  • brak zapadającej w pamięć oprawy dźwiękowej. Uniwersum SW żyje dźwiękami (słodki dźwięk podracerów), ale tutaj nie było nic zapadającego w pamięć (a w Łotrze już jest ;) ),
  • brak zapadającej muzyki z wyjątkiem Rey’s Theme, który jest wyśmienity i imho ikoniczny,
  • brak Gwiezdnych Wojen, ale w tym odcinku mogę przymknąć na to oko – chcieli zbudować nowe uniwersum. Niekoniecznie to pasowałoby do ciskania go od razu w wielkie bitwy,
  • brak nakreślenia nawet jakiegokolwiek tła politycznego Galaktyki, ale może nie pieczmy się o to. Nowo Trylogia w to obfituje i można tym zwymiotować,
  • BZDURY w scenariuszu, które mi psują odbiór, ale kij z nimi (wchodzenie w atmosferę planety z prędkości świetlnej czy coś, przepaści podczas walki Kylo z Rey, znikające bez problemu słońce jak i tworzenie się bez problemu nowe - to bije po oczach bardziej, niż dźwiek i beczki w przestrzeni kosmicznej, brak poprzeczek nad przepaściami w Najwyższym Porządku, Phasma dezaktywująca ochronę całego StarKillera - jasne),
  • trochę głupich lub za długich scen,
  • Za mało kwestii Jamesa Bonda. :P


Wniosek:

Przebudzenie Mocy to świetne Gwiezdne Wojny na nowe czasy. Film nie jest pozbawiony wad i powtórzenie rozrywki z Gwiazdą Śmierci trochę śmierdzi, ale nie boli jakoś dramatycznie. Malkontentów odsyłam do Harry’ego Pottera 6, który ssie bardziej, niż spragniony Finn wodę z bagienka na Jakku. Jeżeli Disney nie spierdoli Star Wars Cinematic Universe i nie zrobi z tego miałkiej chały na miarę MCU, to ja jestem całkowicie za tym fenomenem, a na półce chcę mieć wahadłowiec Kylo Rena, bo Gwiezdne Wojny, to przecież gadżety i jaranie się tym wszystkim.


Nie wszystko było idealne, ale mają czas na poprawienie niektórych elementów i dopóki nie zrobią z tego kupy takiej, jak Piraci z Karaibów (te filmy są nudne, ładne i nudne, a Jack Sparrow bywa solidnie irytujący w częściach innych, niż ta pierwsza). Ja się bawiłem spoko, a po Łotrze moje obawy o przyszłość serii są mniejsze.



Jeżęli Cię to interesuje, to tutaj jest moja recka SW7 zaraz po premierze.
SW7 recka ma zaraz po premierze.
Continue Reading...

czwartek, 6 października 2016

Trochę o zmysłach, czyli jak "Pass This On" The Knife opisał mi świat.

Raz - sentyment za przeszłością


Czy kojarzycie, jak w niedawnym hicie zespołu TWENTY ØNE PILØTS "Streesed Out" pojawia się taki oto fragment zwrotki: "Sometimes a certain smell will take me back to when I was young
 How come I'm never able to identify where it's coming from"? Interesuje mnie właśnie ten pewien zapach i to, do jakiego stanu on przywodzi człowieka. Kojarzycie go? 


Czy kojarzycie, kiedy pojawia się znikąd podczas spaceru, na ulicy, u znajomego, w nieoczekiwanym momencie i przedłużacie tą chwilę, czasem przystajecie nawet - wtedy, kiedy próbujecie go uchwycić - i nawet jeśli go nie nazwiecie, to chcecie być przy nim chwilę dłużej. Przypomina Wam miejsca, osoby, emocje, zapach ulicy z dzieciństwa, książkę zostawioną na ławce po Waszym pierwszym pocałunku, smak jedzenia z przyjaciółmi po twardej imprezie, których nie ma już od lat... I wiecie, że to tylko przeszłość. Część kojarzymy, a dużą część nie. Bo czasem to jest tylko uczucie, które nawet nie jesteśmy w stanie dostawić do odpowiedniego wydarzenia w naszym życiu. To nie istotne. Istone jest, co one nam przywołują.

Czemu o tych zapachach? O nostalgię chodzi. O sentyment do czasów minionych i jego rolę. Najczęściej przywoływany przez obrazy i miejsca, czasem dotyk lub słuch, najmocniej moim zdaniem przez węch. To obojętne w zasadzie, co przywołuje uczucie. Jakkolwiek możemy zareagować, tak ciągle liczy się fakt pojawienia się uczucia nostalgii.

To, co daje nam węch jednak jest zazwyczaj bardzo ulotne - wraz z przeminięciem zapachu rozmywa się obraz jakby nas wrzucając na poły świadomego znów w rzeczywistość. Obrazy i miejsca możemy już jednak próbować uchwycić albo odpowiednio opakować, aby trwały, niczym piękne, świąteczne obrazy zamknięte w szklanych kulach, gdzie zawsze pada śnieg. To ważny fakt zakładając, jak wielkie znaczenia w życiu większości z nas ma muzyka i obrazy.

Co nam daje ta nostalgia? Ja uważam, że nas koi. Porządkuje pewne rzeczy w naszym życiu. Czasem bywa przykra, ale potrafi nadać też wartość naszemu życiu poprzez odnajdywanie cennych elementów w przeszłości. Łączy przeszłość z teraźniejszością nadając pewną ciągłość i sens naszemu życiu. Potrafi nadać wartość i odnaleźć więcej pozytywów z bycia w teraźniejszości.

Więc raz - pragnienie nostalgii przywoływanej w różny sposób jest bardzo istotnym elementem naszego życia i uważam, że najlepiej robią to zapachy, ale to wzrok i dźwięk umiemy lepiej koordynować, a te też mają swój silny udział w odczuwaniu sentymentu za przeszłością. Muzyka często nas tam zabiera. Filmy też. To poczucie nostalgii będzie bardzo ważnym elementem odbioru teledysku  Pass This On zespołu The Knife.

Dwa - pragnienie spokoju i prawdy

Wydaje mi się, że nostalgia jest istotnie powiązana z drugim elementem natury ludzkiej. Czyż nie jest tak, że żyjąc życie zadajemy sobie milion pytań dotyczących celu naszej egzystencji i dalszych decyzji. Niekoniecznie musimy tonąć w tym bagnie, jak jakiś melancholijny romantyk i można sobie silnie radzić z tym aspektem rzeczywistości, ale jestem przekonany, że koniec końców większość z nas po prostu pragnie spokoju - to jest miejsca w życiu, w którym czuje się dobrze i wie, jak spokojnie iść do przodu; i prawdy - to jest miejsca, w którym możemy zminimalizować lub całkiem odpuścić nasze oklepane maski i "po prostu być sobą". Rzecz taka, że świat wyjątkowo krzykliwie i barwnie mówi nam jakie powinno być nasze miejsce i w ogóle to wszystko nam mówi, kim powinniśmy być, więc poszukiwanie balansu staje się tym właściwsze, że czasem aż zbyt łatwo zatracić poczucie siebie.

Spokój jest uniwersalny - po prostu go szukamy. Choćby miał być odnaleziony w chaosie. Ile ludzi, tyle koncepcji życia, a znam tylko swoją. Wierzę jednak, że pewna forma spokoju jest rzeczą upragnioną przez większość ludzi.

Z prawdą różnie bywa, ale w świecie pełnym ról na różne sposoby pewnie często fantazjujemy o po prostu byciu sobą - co zdaje się nie jest takie w pełni proste. Od ram, w których musimy się odnaleźć, po konformistyczne dżinsy, przez nasze role na liniach powiedzmy rodzina - syn, pracodawca - pracownik, nauczyciel - uczeń, po kwestię dzinsów w których musimy iść do pracy niezależnie od naszych upodobań. Czasem czujemy się zatruci i szukamy tylko prawdy. Słowa czasem używam, ponieważ nie umiem tego lepiej dookreślić. Sami najlepiej wiecie, że czasem jesteście ciągle zagubieni, a czasem, tudzież niektórzy z Was mają dar możliwości mocnego wyjebania na konwenanse.

Stawiam tezę, że powyższe dwa powiązane ze sobą pragnienia (pragnienie prawdy i pragnienie spokoju) są częściowo odpowiedzialne za nostalgię i przez to wszystkie się łączą tworząc interesujące mechanizmy pomiędzy sobą. 

I te dwa znajdę dla Was w teledysku "Pass This On" zespołu The Knife, bo on w moim odczuciu jest jedną z najlepszych prac tego typu w historii swojej muzy i w sposób niebagatelny dociera do samego środka człowieka. To tutaj tez jest ta doza spokoju i prawdy, która na początku bulwersuje, a później już tylko daje odświeżające zdolności nowego czucia Odkupienia.

I wiem już, że każde z nas ma inny odbiór tego klipu, co i tak nie zmienia, że to są moje spostrzeżenia odnośnie tej niesamowitej pracy, którymi chcę się z Wami podzielić i wiedzieć, co Wy myślicie o tym.

"Pass This On" The Knife rozebrany na kawałki.


Chciałbym Was zabrać do świata moich odczuć związanych z tym teledyskiem. Chemii, która została stworzona, kiedy teledysk Johana Renecka spotkał się majstersztykiem od szwedzkiego rodzeństwa tworzącego zespół The Knife.

Dlaczego napisałem, ze ten teledysk opisuje mi świat? Bo on uderza z pełnym impetem w dwa istotne elementy ludzkiej natury i "mówi mi, jak mam żyć". Widzę w nim analogie, które koją mnie pomagając w pewnym sensie zdrowiej spojrzeć na rzeczywistość. To trochę skomplikowane, ale jeśli dacie mi szansę, to spróbuję to wyłuskać.

Na samym początku wytnę z teledysku elementy, na które zwróciłem uwagę:
  • Drewno na ścianach, czyli klimat produkcji.
    Akcja rozgrywa się w małym, drewnianym pudełku budzącym poczucie intymności, a u niektórych poczucie klaustrofobii czy niepokoju. To drewno jest zimne. Zimno jest poza nim, a i w środku jest jedyne miejsce, gdzie można się choć trochę schować przed mrozem świata zewnętrznego. Podobne barwy, podobne drewniane panele występują choćby tu - Nick Cave & The Bad Seeds "Fifteen Feet Of Pure White Snow" - i efekt jest podobnie piorunujący. Czy Wy macie z nimi jakieś skojarzenia? 

    Urodziłem się w 1988, ale pamiętam zdjęcia moich rodziców z ich młodości i drewno zdobiło wtedy mnóstwo wnętrz w minionej epoce, po czym pozostały tylko resztki dziś: taki jest Hotel Forum w Krakowie, kościół na Azorach krakowskich, wiele dawnych budynków użytkowych i sal telewizyjnych w starych domach wypoczynkowych, gdzie można było przyjść i palić szlugi. Taka też stylistyka wnętrz była w USA w drugiej połowie XX wieku, co wiem co najwyżej z obrazów ukazanych mi w telewizji. To pomieszczenie mnie zabiera to właśnie takich zimniejszych, prostszych i mnie rozszczekanych czasów - to obrazu innej epoki, w której w pewnym dziwnym sensie człowiek był bardziej ludzki.

    Dodaję, że jest to pewien obraz w mojej głowie oblany sentymentem, który sprawia, że wydaje mi się, że w tej przestrzeni, która nie rozpraszała swoim kolorytem prostego, ludzkiego człowieczeństwa. Że są to miejsca... w których było miejsce na zwykłego człowieka, jakim on był. Nie miały one stricte stanowić przedłużenia jego pozycji społecznej.
  • A co z wyglądem bohaterów tego klipu. Przecież chodzi też o to, jak są ubrani Ci ludzie na teledysku, jak się zachowują i jak wyglądają. Po prostu są. Bardzo osiedlowi, uliczni czy po prostu prawdziwi - znajomi. Praca odziera z rzeczywistości blichtru i splendor i opowiada o zwykłych ludziach. 

    Klip bierze na ruszt wizję różnych jednostek, z których każde jest wyjątkowe i ułomne na swój własny sposób. I to jest ciekawe, bo mamy milion klipów, które pokazują nam zwykłych ludzi - ale tutaj oni są w stanie jeszcze bardziej naturalnym - to nie jest banda radosnych dzieciaków spełniających swoje marzenia albo przeżywających zawody miłosne, ani przeżywający rozterki psychiczne wypudrowanych pajaców. Oni po prostu tam są, bo je ich rzeczywistość, którą mają. Pomiędzy nimi może rozgrywać się milion prawdziwych historii. W tej fikcji ludzie są bardzo prawdziwi. Surowość kamery, surowość otoczenia, surowość życia. O surowości za chwilę.

    Nie dotarłem do opisu powstania klipu. Wiem, że jest to ponoć "doroczne spotkanie lokalnej drużyny piłki nożnej. Nie wiem, czy to tylko opis wizji klipu, czy faktycznie tam było i wstawili tam piosenkarza i The Knife i wyreżyserowali wszystkich. Tak czy siak obraz jest bardzo uderzający.
  • Surowość. Tyle razy powtórzyłem to hasło, że jeszcze je powtórzę. Widzę w klipie ubogą przestrzeń. Nie jest ona w żaden wyjątkowy sposób wypełniona. Odtwarzacz leży na podłodze, na stołach jest dosłownie tyle co nic, piosenkarka śpiewa na podłodze (brak podwyższenia zdaje mi się znamienny). To wszystko tworzy atmosferę wielkiej surowości. Ciężko się tutaj skryć za światłami, rolami czy kreacjami wieczorowymi. Ta surowość tylko pozwoli wyciągnąć ludzką zwykłość przed szereg.

    Wiecie co jest cenne w surowych warunkach? Zostawia ona przestrzeń na człowieka.
  • Piosenkarka, czyli nasz drag queen - Rickard Engfors. Jakże to wspaniałe jest, że główna persona historii - seksowna wokalistka - jest facetem. Ktoś powie, że miało to tylko szokować. Ja się nie zgodzę. Za teledyskiem stoi ponoć całe tło niepokojącego tekstu i ról person w klipie i ja to widzę. 

    W klipie widzicie faktyczną wokalistkę zespołu The Knife siedzącą przy stole, która jako jedyna nie dołącza do tańczących ludzi. Jej brat - druga połowa zespołu The Knife - pomimo bycia w trakcie rozmowy ze swoim kumplem jest jednak uwiedziony. Rusza do w gruncie rzeczy bardzo erotycznego tańca z Rickardem Engforsem. Posłużę się tutaj płytkim stereotypem, ale taki dresik startujący do tańczącego faceta przebranego za laskę, to prędzej chyba by jej szedł przypierdolić, niż, żeby paść przed nią.

    Widzę to tak. Zebrane osoby na początku powstrzymane publicznym konwenansem nie akceptują "prawdziwej natury" piosenkarza, który występuje by się jednak objawić im. Czy jego celem jest zdobycie owego chłopca w dresie? Może tylko tak może go uwieść, jednocześnie odrzucając maskę z twarzy przed bliską mu wspólnotą. Co, jeśli idąc dalej tym tropem utwór jest o akceptacji po przełamaniu bariery. Wspaniale widać, jak ludzie zdają się przełamywać swoje bariery, aby zgodzić się na to, co w ostatecznym rozrachunku jest prawdziwe i dołączają do tańca i tylko jedna osoba tego nie akceptuje, wręcz temu nie dowierza. Siostra uwiedzionego chłopca.

    "I'm in love with your brother What's his name". Słyszysz tekst i już tracisz głowę. W dodatku ten mężczyzna wcielający się w kobietę jest szalenie ponętny. Uwodzicielski i seksowny. W zasadzie to dobrze, że wiesz, że to chłopiec chłopcze - prawda? Dziewczynko - co o nim myślisz? O co tu chodzi. Czy podmiot liryczny utworu jest kobietą? To miłość czy łamanie konwenansów społecznych czy co?
  • O prawdziwym ja.
    Czyli wszystko to, co z poprzedniego podpunktu się wywodzi. Bowiem czyż nie jest tak, czyż czasem tego nie pragniesz - aby ten pierdolony świat czasem był trochę bardziej prawdziwy? Czy oni w końcu, kiedy spotkali się w swoim gronie dzięki jednej osobie mogli się przełamać? 

    Bo w końcu to widać. Mamy trzy punktu "prawdziwego ja". Pierwsze, to wystąpienie głównej piosenkarki, czyli wejście w inną rolę, która szokuje słuchaczy, lecz to ma się stać - to jest właśnie prawda i jest ona dobra taka, jak jest. Punkt dwa mamy, gdy uwiedziony chłopiec rusza do tańca podkładając petardę pod wszystkie konwenanse wiążące innych ludzi. Punkt trzeci, to kiedy oni w końcu czują się bezpiecznie i w końcu odważni w swoim marszu dla prawdy ruszają do tańca - bowiem w tańcu nie ma nic złego. Złe jest tylko nietańczenie, gdy się obawiamy, co pomyślą o nas inni nietańczący.

    Nie chcę głęboko też wchodzić w kwestię różnorodności kulturowej, która występuje w tym teledysku. Wystarczy mi ten deal, że w tym klipie wszyscy są sobie równi. Pełnią może inne funkcje, mają inne tła swoich żyć, ale są tutaj i są razem równi. Człowiek niezależnie od wyznania, barwy skóry, miejscach pochodzenia i zdolności umysłowych czy fizycznych jest sobie równy. Może robić inne rzeczy i ma inne predyspozycje, ale jest równy i zasługuje na taki sam szacunek, tak samo tworzy nasz świat.
A więc tak. Mamy scenerię i osoby, które budzą wrażenie takich prawdziwych ludzi - przez to rozumiem takich zwykłych żyjących, nie mających wiele wspólnego z tym, których media zazwyczaj nam ukazują.

Mamy surową przestrzeń na swój sposób przywodzącą uczucie intymności i ciepła przeszłości, ale wymagające odarcia rzeczywistości z pewnych pięknych barw, którymi zazwyczaj jest ona pomalowana, abyśmy byli oćpani i ogłupieni tymi kolorami.

Mamy też baśń o ludziach, którzy w prawdzie szukają spokoju. Podejście do prawdy wymaga wysiłku, ale moment pęknięcia, kiedy ona zaczyna się rozlewać po pokoju przypomina chwile, w której masy doznają oświecenia, rozgrzeszenia i niemalże wniebowstąpienia. Nic ponad miłość, równość ponad role.

O teledysku, który opisał mi świat.

Bardzo ciężko mi się pisze ten tekst. Nie widzę dla niego żadnej zewnętrznej potrzeby w istnieniu, być może nikt go nie przeczyta - a z drugiej strony ja mam wewnętrzną potrzebę opisania moich odczuć wobec teledysku. To szalenie ważne. I tutaj chcę, abyście przystanęli obok mnie. Chwycili mnie za ręce i zobaczyli jak ja to widzę, a później się zastanowili, czy cokolwiek to znaczy dla Was, co Wy widzicie, czy umiecie się przejrzeć w tym zwierciadle, którym jest Pass This On.

Wymieniłem dwa punktu. Nostalgia i poszukiwanie spokoju i prawdy. To jest właśnie teledysk który mi mówi o tych rzeczach i używa dyskusji z nimi, aby mnie uleczyć. Widzicie co on zrobił z rzeczywistością? Same piękne rzeczy. 

Jak opisał ten świat? Miejsce, to mały wycinek świata, który faktycznie jest tą przestrzenią do której sięgnę przez moje życie. Poprzez sentyment szukam miejsc, które pozwolą mi po prostu być sobie w nich człowiekiem i żyć dobrze. Nie potrzebuję sztucznych sukcesów i przebieranek, aby życie było dobre. Aczkolwiek widzicie, jak surowość bywa niepokojąca... myślę, że dlatego, bo jesteśmy tak jakby przyzwyczajeni do tego, że wszystko dookoła pieje tym, że świat należy do nas - musimy być tylko fit, tańczyć, prowadzić firmę, mieć dom, rodzinę samochód, kredy, dzieci, zasadzone drzewko, znajomych na weekendy, dobrą młodość, poważanie w firmie AŻ W KOŃCU KURWA BAH! umierasz!

To już za proste się wydaje. To przełamanie konwenansów ludzi w klipie to przecież po prostu zaakceptowanie tego, że jesteśmy jacy jesteśmy. Tamten taniec, to tylko do, czego pragniemy faktycznie od życia - spokoju, możliwości zabawy bez skrępowania. Czasem potrzebujemy sygnał, że tak można. 





Continue Reading...

sobota, 1 października 2016

Siedmiu Wspaniałych (2016) - Antoine Fuqua

A byłem w kinie, a że schnie mi własnie podłoga i się uwięziłem przed laptopem, to Wam napiszę słowo o tym filmie.

Siedmiu Wspaniałych, to rimejk klasycznego westernu Johna Sturgesa z roku 1960, który to znów był przepisaniem na Zachód arcydzieła Akiry Kurosawy Siedmiu Samurajów z 1954. Wersja Sturgesa była na tyle udana, że film istnieje w publicznej świadomości silnie i jakoby wpisany samoistnie w kulturę Zachodu nie musi się rozliczać przed japońskim pierwowzorem. Nowa wersja z tego roku jest przepisaniem legendy na nowe nośniki i jako taka zostanie oceniona za to, jak sobie radzi z tym i czym jest.

Od końca, czyli czy warto w ogóle.

Tak. Warto. Jeśli szukasz dobrego filmu w kinie, który ma Cię bawić, a nie kazać myśleć, analizować i przeżywać jakieś dziwne emocje. Siedmiu Wspaniałych to bardzo ładnie zrealizowana rozpierducha z historią i kalkami, które wybrzmiały w kinie milion razy.

Jest to film akcji, w którym widz wie, co się stanie. Bardzo dynamicznie zrealizowany film, bez wątku miłosnego, z twardymi facetami i twardą laską i bardzo złym Złym. Siedmiu Wspaniałych 2016 to film, na który warto się wybrać, jako na pusty strzał kinowy. Bawiłem się świetnie i  dwie godziny, które szybko minęły pozwoliły mi się twardo wyrwać z rzeczywistości do pięknej bajki o Dzikim Zachodzie.

W filmie oprócz początkowych scen służących temu, aby okazać jak Zły jest bardzo zły nie wybrzmiewa żadna większa dramaturgia. To kino rozrywkowe. Kino rozrywkowe bardzo dobre i bardzo bawiące i relaksujące, ale nie bardzo mądre i "Dziki Zachód" traktujące bardzo przedmiotowo. Ale czy dawne westerny też nie miały służyć rozrywce? Nie wiem. Wiem, że wszyscy znamy parę ikonicznych, ale tak generalnie, to chyba tak.

Historia

Wiesz o czym jest Siedmiu Wspaniałych? Duża szansa, że tak. No więc jest zły, który ma olbrzymią siłę i z niecnych pobudek będzie najeżdżał wioski w swoje imię. Jest też biedna osada pełna biednych ludzi, którzy są bezbronni przed takim złym Złym. Jest też zbieranina kowbojów - każdy z innej bajki, którzy podejmują się niemożliwego zadania obrony biednych.

W tym filmie zły jest kapitalistycznym skurwysynem brutalnie pragnącym "na swoich zasadach" zagarnąć ziemie dla swojego biznesu - oczywiście również w imię zasady "po trupach do celu". Biedna wioska, to grupa farmerów, którzy musza się wynieść albo zginą (nie leży im żadna z opcji). A Siedmiu Wspaniałych to śmieszna zgraja kowbojów, którzy będą osadę ratować. Nie ma tutaj wiele więcej. To własnie film o tych trzech stronach i nikt nie miesza tutaj nazbyt nieoczekiwanie w tym rozstawieniu sił, ani nie łamie schematów.

Siedmiu Wspaniałych

W filmie dostajemy zgraję rasowych ziomków, którzy każdy z innej paczki w imię różnych motywów pół filmu się zbierają do kupy, aby w drugiej połowie pomóc uciemiężonej wiosce. Mamy tutaj super-twardego Denzala Washingtona, jako przywódcę grupy, Chrisa Pratta - ulubieńca mas, który pełni tutaj funkcję cwaniaczka - ulubieńca mas, snajpera-tchórza, który jest super fajny i jego przydupasa - azjatę mordującego nożami, Indianina-wyrzutka swojego trybu, który zjada zwierząt serca, Meksykańczyka, który jest brudny i tworzy zabawny duet z Prattem. 

Podczas filmu okazuje się, że jest to bardzo przyjemna do oglądania paczka i wszyscy są skrojeni pod to, aby po prostu widz się w nich zakochał. Wiecie - taka mieszanka wybuchowa od lat znana kinu, która na pierwszy rzut oka nie ma prawa działać - koniec końców są super - scenarzyści/producenci wiedzieli, kogo kreują.

Film kładzie nacisk na to, aby pokazać jak bardzo są zajebiści i męscy (czaicie: cwaniakują, zabijaniem się bawią, zawsze trafiają do celu, licytują się, kto ile trupów położył). Spoko. I mi to gra. Deal jest taki, że są płytcy. Niby ktoś tam coś beknął o tym, co tam robił czy czemu jest mu smutno, ale w tym filmie nie ma czasu na takie babranie się w motywach głównych postaci - oni głównie są fajni i strzelają. Czy mogłoby być więcej głębi? Pewnie by mogło, ale to nie takie proste. Na pewno zaburzyłoby to tą formę filmu, którą on sobie obrał. Mógłby być inny - może lepszy. Nie jest. Nie uczy. Bawi.

Ich gra aktorska stała na dobrym poziomie i obdarzyłem ich moją sympatią widza. Jedynie się do końca zastanawiałem, kim jest Meksykańczyk, bo jakoś tak bladziej niż inni wypadł. Człowiek-Niedźwiedź pomimo niewielkiej ilości czasu antenowego wypadł bardzo przyjemnie. Są całkiem wspaniali. 

Inni wspaniali

W zasadzie oprócz głównej paczki mamy jedną, wielce silną, choć nie jakoś wybitnie istotną dla fabuły i satysfakcji widza kobietę - Emmę Cullen zagraną przez Haley Bennet. Jest to dobra kreacja i dobra gra aktorska, choć też nie wybitna.

Mamy też wielkiego złego Bogue'a, który jest prawie tak płytki, jak główny villain Strażników Galaktyki. Widocznie Chris Pratt nie może mieć wymagających wrogów. Jest po prostu zły, gra furiata, który również po prostu wystrzela wszystkich, jak coś mu się nie podoba i jakkolwiek pasował do filmu, to był mało istotny. Widz wie, że dostanie kulkę. Może trochę szkoda zmarnowanego potencjału, ale cóż - twórcy tutaj też poszli po najmniejszej linii oporu.

Reszta postaci to tło. Najśmieszniejszy jest Indianin - przydupas Złego, którego rola ogranicza się do wojowniczego krzyczenia przy ataku swoich współziomków. Rykłem śmiechem.

Realizacja

Jest super dynamicznie. Nie ma żadnych momentów nudy. Był może jeden moment, gdzie miało być patetycznie - jadą nasze ziomki na koniach, mamy szeroki kadr i nagle do naszych uszu dobiega muzyka mająca podkreślić, że to jest western. No nic. Niby głębia i przestrzeń amerykańskich równin, ale cały film trzyma się blisko bohaterów i ich czynów nie kładąc nacisku na stworzenie epickiej atmosfery tamtej epoki, więc to jedno ujęcie wypada śmiesznie. Że chyba niby korzenie tego filmu pokazać - spoko, bez tego też widzę, że są kowboje, saloony i rewolwery. Ale to tak raz było. Film jest bardzo szybko zmontowany. Sporo wybucha, sporo się strzela. Reżyser ponoć zaczynał od kręcenia teledysków i to widać w filmie. Bardzo mi się podoba przedstawienie akcji, jak i własnie jej dynamika i to jak została sfilmowana.

Fabuła jest zgrabnie przeprowadzona i ja lubię takie filmy, w których wszystko się trzyma kupy i nie ma zbyt wielkich przestojów na sceny tłumaczące, dlaczego babcia głównego bohatera zachorowała na gruźlicę pięć pokoleń wstecz i jaki miało to wpływ na odejście jego ojca, gdy ten miał sześć lat. Połowa filmu, to zbieranie naszej zgrai Wspaniałych pod presją nieodległego najazdu Wielkiego Złego na Biedną Wioskę. Po tym następuje Przygotowanie Obrony, aby w końcu mogło nastać Oblężenie i pokonanie Wielkiego Złego. Wszystko to znamy - zostało to dobrze opracowane.

Muzyki w filmie prawie nie słyszałem. Poprzez to rozumiem, że na modłę Howarda Shore'a nuta była taka, że jak miało być patetycznie, to wkraczała podniosła nuta, jak walka to jakieś bębny i silny rytm i tak dalej. Nie żeby mi się nie podobało. Specjalnie była mało pamiętliwa, bo miała czysto użytkową rolę - budować emocje płynące z obrazu, a nie mieszać w głowie i tworzyć własne historie.

Główny motyw przewodni z poprzedniego filmu wybrzmiał na końcu i chyba dobrze, bo sam utwór brzmi przestrzenią odpowiednią dla wielkich historii i epickich wydarzeń, tymczasem w filmie tak epicko nie jest. Jest aktywnie.

To reasumując? Jak jest Panie Premierze?!

Czego brakło? Przestrzeni? Film jest ciasny. Soczysty, ale zamknięty na krótkim dystansie - mówię o ujęciach, o głębi postaci, o ukazaniu szerszego planu Dzikiego Zachodu, o odnogach historii, o zwrotach akcji (jest.. jeden.. serio... możliwie najbardziej oklepany na świecie). 


Czy to źle? Nie. Twórcy obrali taką, a nie inną ścieżkę dla tego filmu i w swojej kategorii wypada on świetnie. Nie pamiętam już oryginalnych Siedmiu Wspaniałych, ale pamiętam, że z Siedmiu Samurajów płynęła dla mnie jakaś bardzo intymna historia o ludzkiej odwadze w byciu w może ostatnim momencie swojego istnienia. Tutaj było przyjemnie, jest troszku ładnie, gdy się rozstrzyga cała historia i cały film jak wspomniałem jest ładny i to tyle? To świetny film akcji, który przez całe dwie godziny wyśmienicie bawi i przenosi to bajecznej (na swój przerysowany sposób), hollywódzkiej rzeczywistości.


Ocena:

Bardzo przyjemna i bardzo prosta produkcja, w której wszystko ubrane jest w zajebistość i zajebistość płynie z ekranu, a widz się nią naciera. Buduje to w człowieku pewną siłę i daje odpoczynek, ale nie pozostawia jakichś super fajnych wartości. Jest jak kubek wody wypity przez biegacza w połowie dystansu, gdy słoneczko mocno praży, a asfalt stopy smaży. 

7/10 w swojej blokbasterowej kategorii

PS. Najfajniejszy jest Red Harvest, chociaż chuja tam mówi. Tak leśny kozaczek. :P Pratt też bardzo daje radę w roli, które przecież dla niego została stworzona. :P
Continue Reading...

wtorek, 14 czerwca 2016

O tęsknocie za domem z angielskiej wsi.



Za parę godzin opuszczam Kraków na kolejne dwa miesiące goniąc za kolejnymi przeżyciami i jakoś tak pomyślałem, że chciałbym spróbować zapisać część przemyśleń o moim wyjeździe do Anglii, który trwał 7 miesięcy od 21.10.2015 do 11.05.2016. Nie zamierzam robić z tego wielkiego halo, bo podróżnik ze mnie, jak z koziej dupy trąbka, ale siedem miesięcy tam, to siedem miesięcy doświadczenia bycia "nie tu".

Założenia...

Jakkolwiek bardzo chciałem wyjechać z kraju, aby zobaczyć jak to jest, to w dużej mierze to siła innej osoby mnie zabrała za "małą wodę". Celem było porobić coś na czilałcie, odłożyć jakiś hajs, który potem może pozwoli na ruszenie po zimie w piękniejsze i cieplejsze miejsca (wyruszyliśmy końcem października).

Z mojego punktu widzenia szalenie ważnym było opuszczenie kraju i doświadczenie tego, czym jest "Polak na Wyspach". Nie była to gonitwa za hajsem, aczkolwiek chciałem też wiedzieć, czy go mogę tam trochu zgromadzić.

Uważam się za swego rodzaju leniwego kulturoznawcę i mój wyjazd spowodowało proste pragnienie poznania obcego. Oprócz tego było parę innych powodów, którymi nie chcę się tutaj zajmować. Koniec końców chodziło o sprawdzenie się na wielu płaszczyznach. I o sprawdzenie kawałka więcej świata. W końcu Kraków jest tylko jedną z ładnych dziur na Ziemi.


Butleigh, Glastonbury, Somerset...

Po miesiącu wałęsania się po kraju (Exeter, Oxted, Londyn) znalazłem się w domu wspaniałej rodziny i rodziców mojego kolegi Joela, gdzie znalazłem angielską wieś malowaną niemalże, jak z akwarelowych obrazków starych wydań O czym szumią wierzby połączoną z ciepłem hobbickiego domku. Jestem niesamowicie rad, że to tak wyszło i żyłem poza miastem - choć zapraszało to swoje demony, o których później.

Do Bristolu miałem 1.5h, do dwóch pobliskich miasteczek - Street i Glastonbury - 30 minut rowerem. Wspaniale. Mogę tylko pisać o tym, w jak pięknym miejscu żyłem, ale tutaj pojawia się pierwsza ważna kwestia. Dla mnie - człowieka nocy, miasta, autobusów i kurzu, istoty wychowanej pomiędzy ścianami starych kamienic i wzrokami anonimowych ludzi, aktywnego krzykacza w społeczności ludzkiej wrzawy, życie na wsi okazało się bardzo trudne ze względu na swoje oddalenie od tego miejskiego zgiełku. Nie do końca myślałem, że tak będzie. Godziny marnotrawione w internecie, powolny proces asymilacji, miliony wydarzeń omijających mnie w Polsce, nawyk wielu spacerów i przejażdżek rowerowych po idyllicznych okolicach Butleigh - początek samotności.

Grudzień i styczeń, czyli rzeźbienie w g...

Te miesiące spłynęły mi na ponownym szukaniu pracy i sytuowaniu się po miesiącu rozstrzelonego gonienia po Anglii. Nationa Insurance Number, karta bankowa, angielskie Boże Narodzenie i wiele pustych dni. Najpierw magazyn butów  w pobliskim miasteczku dał mi pracę po dwie zmiany dwa razy w tygodniu. Szybko się przełączyłem na pracę za barem, gdzie 19 stycznia zacząłem pracować i był to początek poznawania ludzi i mogłem robić około 30-40 godzin tygodniowo. Okres od 20 listopada do 19 stycznia stał pod znakiem psychicznego bagna.

Pierwsza refleksja: Samotność na angielskiej wsi, gdzie byłem otoczony miłymi i głównie starszymi ludźmi była w pewnym sensie nie wystarczająca, aby pozwolić mojej krwi biec w moich żyłach z naturalną prędkością, to pierwsza lekcja. Było to świetne doświadczenie, na które powinienem poświęcić osobny artykuł. Szczególnie moi hałslordzi Sue & Johnny byli rewelacyjni. Ale to za mało. Kiedy jesteś nawykły do życia pędzonego ogniem, do świata zmieniającego się przed Twoimi oczyma, jak w kalejdoskopie, to dłuższe przyglądanie się delikatnie kołyszącym się źdźbłom trawy może być swego rodzaju torturą.


Druga refleksja: Poszukiwanie pracy w swoim kraju może być przykrym doświadczeniem. Poszukiwanie pracy w obcym miejscu z nożem na szyi (kończący się hajs), to było twarde gówno we łbie. Z automatu zacząłem inaczej spoglądać na moje zdolności pracy, na moje CV, doświadczenie. Mój angielski był gówniany i to on sprawiał, że było mi dużo ciężej. Odcinał mnie od możliwości dobrego ogarniania świata. Nie ma nic gorszego, kiedy nie jesteś w stanie uczestniczyć w nieoficjalnej rozmowie w grupce ludzi, z którymi jesteś - bo ich nie rozumiesz. Nie muszę tutaj pisać o tym, jaką to nową perspektywę kładzie na chęć uczenia się nowych języków i szkolenia ich do wysokiego poziomu. U podstawy to język jest jednym z najistotniejszych elementów, które sprawiają, że należysz do społeczeństwa i bez niego wszędzie jest dużo ciężej.

W tym okresie robiłem wszystko: piekłem ciasta, mięsiwa i jedzenia, rąbałem drewno, karmiłem kury, biegałem, jeździłem na rowerze, spacerowałem, śpiewałem, tańczyłem, pisałem teksty na ten blog.... Wszystko, ale jak w psychologicznym horrorze, przypominało to próbę robienia czegoś społecznie akceptowanego, co miało nadać sens życiu społecznie nieakceptowanej jednostce, która pomimo wszelakich starań i tak nie zostanie zaakceptowana. Był to krzyk rozpaczy w pustce.

Luty, czyli podnoszenie się...

Siedząc w Anglii wyliczyłem cztery najważniejsze rzeczy, za którymi tęskniłem: przyjaciele, jeżdżenie rowerem po Krakowie, polską przyrodę, Jazz Rock Cafe. Trochę prostackie, ale strasznie prawdziwe. Szczególnie to Jazz Rock pokazuje stan mojej duszy, gdzie pragnąłem po prostu być w grupie, przetrwać noc, tańczyć do muzyki którą lubię, tonąć w oparach dymu i móc uczestniczyć w tej śmiesznej społeczności mogąc poznać nowych ludzi.

Praca w angielskiej sieci pubów Wetherspoon w Street powoli zaczynała dawać sens. Pierwsze pieniądze sprawiły, że miałem swój rower i powoli zacząłem wychodzić do przodu z kosztami życia w Anglii. To co najważniejsze, to fakt, że pojawili się w moim życiu ludzie. Barmani i stali klienci. Powoli był w moim życiu tam ktokolwiek namacalny. Aż do wyjazdu nie zbliżyłem się tam do nikogo tak blisko, jak w Polsce mogę być blisko z połową znajomych, ale i tak dali mi dużo ciepła. Choć mentalność panująca w Street była raczej wiejska i nabożna, to nie narzekałem, bo byli. Bo był ktokolwiek.

Wtedy też z pomocą przyszła jedna dziewczyna i jeden chłopczyk - jeden uratował moją psychę mówiąc, że "stary, ale w razie W, to Polska dalej tam jest, można tam robić milion rzeczy, jak Ci źle, to wracaj i nie pierdol smutów." W ten deseń to odebrałem. Z dziewczynką rozmawiałem i bardzo mi pomogła żyć, bo w pewnym sensie stała się jednoosobową armią symulującą swoją osobowością cały Kraków i to co tutaj zostawiłem. Rozmowy na fejsbuku z całą masą osób dały mi dużo sił, choć zawsze też zadaję sobie pytanie, czy gdybym nie miał wyjścia i nie miał tych rozmów z automatu nie musiałbym jeszcze bardziej się starać o robienie rzeczy i uczestniczenie w społeczności tam w Anglii.

Myśl #1: W Anglii nauczyłem się tego, że jak długo mamy dom, a wszyscy gdzieś mamy, tak zawsze możemy wrócić tam. Współczuję ludziom, którzy stracili dom - którym ten dom zabrała wojna albo inne przeciwności losu. Żyjąc w dobrobycie łatwo zapomnieć o tym, ile on możliwości i sposobności daje. Teraz kiedy jestem w Polszy w zasadzie dużo dojrzalej się cieszę tym, jak wiele tych opcji jest.

Myśl #2: W Anglii może jest trochę bogaciej, ale ludzie zapieprzają tak samo albo bardzo podobnie. Ciorają, bo potrzebują żyć. Szczególnie zaskoczył mnie mój jeden 22 letni, bardzo ogarnięty MNG z knajpy, który popołudniami pracował z nami, a w tygodniu porankami był w piekarni. Pracował często od 7 rano do 1 w nocy z 2-3h przerwy w ciągu dnia parę dni pod rząd. Innymi słowy widziałem, jak oni tam żyją, pracują, kochają się i kłócą - robią wszystko to samo, co my, choć oczywiście trochę inaczej (piją bawarkę? :P).

Marzec do maja, czyli O Czym Szumią Wierzby.

Praca później powoli zaczęła dawać mi ludzi. Zaczęła dawać możliwości i aktywnie szkoliła mój angielski. Nie tęskniłem za brakiem używania języka polskiego tak bardzo, jak za Polską samą w sobie. Kuchnia angielska okazała się bardzo przyjemna i byłem wyjątkowo zadowolony dostępnością artykułów w obcym miejscu. Wracając po pracy rowerem czułem się zadowolony, bo mogłem w miarę spokojnie żyć, a i często myślałem, że powrót do Polszy taki szybki wcale niezbędny nie jest. W zasadzie było mi to obojętne. Za to jeszcze inne myśli nastały w mej głowie. Chyba jestem już bardzo stary, ale wiem, że niektórzy to ogarniają mając dwadzieścia lat lub mniej.

#1: Dobrze jest pracować i dobrze jest móc pracować z sensem. Zdobyć umiejętności, jakąś specjalizację, która nas pcha pewnym pędem przez życie. Strasznie ciężko jest mi być barmanem mając prawie trzydzieści lat. Za to jednak ważne, aby coś robić. Mi przynajmniej dało to pewien spokój tam.

#2: Gdybym miał wrócić do Anglii na dłużej znów, to tylko na nagraną robotę i w mieście. Po pierwsze może jest tam łatwiej dostać pracę "z ulicy", ale nie okłamujmy się. Wyspy, to nie jest Eldorado i jadąc tam na bezczela robimy sobie chyba większą tylko krzywdę. Wypada jechać z głową. Z jakimś zapleczem. Najlepiej z dobrym angielskim, bo język to złoto.

#3: Chciałbym, aby ludzie się szanowali, a nie traktowali obcych narodowości, jak śmieci lub odmieńców. To ważne, abyśmy wszyscy pamiętali, ze przede wszystkim jesteśmy ludźmi. Zastanawiam się czy z tego "wpisu" płynie jakaś mądrość. Chciałbym powiedzieć, że dobrze jest żyć. Że samotność, to realny problem dla zdrowia człowieka i nigdy nie powinniśmy się godzić na to, by kogoś odrzucać, jeżeli podejrzewamy, że czeka na niego w cieniu ohydna samotność.

Chciałbym powiedzieć, że świat zamieszkują ludzie, którzy są różni i można śmiać się ze stereotypów, ale istoty ludzkie są ponad narodami. Są różne. I należy się im wszystkim szacunek. A jadąc do kogoś w gości pewna próba asymilacji powinna być naturalna, choć czasem to tak trudne w sumie.

Dzieci. Uczcie się języków obcych. Zresztą dorośli też.

Trochę doceniłem Polszę przez ten wyjazd. No nie jest najpiękniej pewnie na świecie, ale nie dajcie się też zwieść idyllicznym obrazkom z innych miejsc na świecie. Żyć jakoś trzeba wszędzie, a Polsza akurat wielki atut w tym, że Polacy kurwiąc, burząc się i krzycząc wyrażają emocje - wyrażanie emocji również sprawia, że żyjemy, nawet gdy czasem cebula bierze górę i sprawia przykrość.

Jeżeli myślicie, że w dobrobycie i spokoju można znaleźć szczęście, to nie wiem do końca jak z dobrobytem, ale wiem, że spokój, to miejsce, w którym większość szybko zacznie się wiercić, a zmuszona do dłuższego w nim trwania wkrótce w nim oszaleje.

Maj i czerwiec, czyli powrócony do domu...

Już tutaj jestem. Już tęsknię za częścią ludzi, miejsc i nawyków, które tam chwyciłem. Myślę, że po dłuższym czasie można chyba tam szczęśliwie żyć. Różnie pewnie bywa, ale to tylko moje powyżej doświadczenia, a każdy ma swoje i inne. Dom staje się wszędzie tam, gdzie jesteśmy - tylko bardzo powoli. Tymczasem po miesiącu w Krakowie dziękuję za to, że jesteście przyjaciele, za możliwość jeżdżenia rowerem po mieście, za piękną polską przyrodę i za podłego Jazz Rocka. 


Continue Reading...

piątek, 10 czerwca 2016

Generał, czyli Mad Max: Fury Road z 1926 roku na wesoło.

What a lovely day!

Lubię filmy - uhm! Ale absolutnie nie jestem fanem kina niemego. Wiem, że było. Wiem, że "Metropolis" kamieniem milowym s-f jest, ale to tyle. Nigdy oglądać tego okazji wielkiej nie miałem.
Aż do dziś, kiedy absolutnie i totalnie potrzebowałem coś, co zajmie mój zmysł wzroku, ale pozostawi nietknięty mój zmysł słuchu. I tak trafiłem na film Generał, który został wskazany mi, jako perła kina niemego.

Stoi na stacji lokomotywa...

Akcja dzieje się podczas Wojny Secesyjnej, gdzie główny ziomek (maszynista Johnny Gray) jest za niski, aby wstąpić do armii. Każą mu siedzieć na dupie i być maszynistą, co ma z większym pożytkiem być dla kraju. Ma to w sumie sens, no ale jego laska mu się burmuszy, że on jest mało męski i musi iść do armii, aby sprostać wymogom bycia prawdziwym facetem. Cóż. Odwieczny problem niskich facetów. Double standards... Fak det. Opcja byłaby słaba, gdyby nie fakt, że wroga Północ porywa Generała - tytułową lokomotywę należącą do naszego głównego bohatera, a w lokomotywie przy okazji jego ukochaną. Nasz maszynista rusza z przytupem za linię wroga, aby odzyskać dwie swoje miłości, a że jest trochę ciapowaty, ale również zdesperowany i sprytny, to swoją samotną wyprawą sprawi nam ubaw po pachy i uskrzydli nasze serca.


Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha...

Generał to wyjątkowo dobra komedia. Fabuła bardzo zgrabnie przed siebie gna, ujęcia i efekty robią wrażenie i świadczą o pewnym kunszcie, a przecież film jest z 1927. Gagów jest sporo i wydaje się, że są bardzo dobrze przemyślane. Ja tam nie jestem wielkim znawcą kina slap-stickowego, ale te żarty, które tutaj się pojawiają zdecydowanie do mnie trafiają. Są proste, ale śmieszne. Po prostu bawią, choć po 90-ciu latach przepracowywania klisz przez kino niektóre są dla nas już aż nazbyt oczywiste.

Aktorzy to tak naprawdę pierwszoplanowy Buster Keaton - legenda kina niemego. Drugoplanowa jego ukochana i szereg charakterystycznych, choć mało znaczących postaci trzecioplanowych będących w zasadzie tylko rekwizytami. Takie czasy, taki film. Oglądamy tutaj jednak popis Bustera Keaton, a ten jest wyjątkowo przyjemną postacią, której będziemy kibicować. Kupił moje serce.

Fabuła jest taka, jaką lubię - prosta i gna do przodu. Jest bohater, jest kobieta, jest maszyna i generalnie jedzie w tam i z powrotem, a na ogonie jej wszystko wybucha. Najważniejsze dla mnie to (jak w nowym Mad Maxie), że to się serio przyjemnie ogląda. Niby to samo, ale cały czas coś innego. Wszystko się trzyma kupy i godnie wypełnia ponad półtorej godzinny obraz, bez dłużyzn, bez nudów, bez dziadowania.

Muzyka jest w tym filmie.. ahhh... Jest jak książki DecoMoreno.

Ujęcia i praca kamery. Chciałbym rzec, że to strasznie ładny film. Nie wiedziałem, że one takie ładne mogą być. Dziewicze tereny amerykańskie, przez które biegnie nasza przygoda są szalenie ujmujące - skąpane lekko we mgle, lekko w niedoskonałościach tamtejszej kliszy. Scena, w której główny bohater biegnie za ciapągiem szczerze chwyciła mnie za serce. Każde ujęcie zdaje się ustrzelone z wielką precyzją! Jestem na tak!


I pełno ludzi w każdym wagonie...

Zdecydowanie Generał, to film, który mnie niesamowicie pozytywnie zaskoczył. Taka dobrze zbudowana komedia. Nie nazbyt głęboka, nie nazbyt rozwinięta. Za to przemyślana i bawiąca. Pomimo braku obeznania z kinematografią tamtego okresu bardzo mi się podobało i przy wolnym czasie szczerze polecam dać szansę tej produkcji. Można zawsze sobie puścić jakąś czilową nutę na plecach albo po prostu dać szansę kinu niememu. Ja po Generale na pewno postaram się obejrzeć następne nieme produkcje. Polecam Wam wszystkim właśnie dlatego, że to bardzo dobra produkcja, która nie tchnie stęchlizną, jak mogłoby się wydawać po upłynięciu prawie wieku od jej premiery. To po prostu kawał dobrego kina. Może trochę inny od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni, no i to jednak jest komedia, ale za to dobra!

Kolejkę do oglądania biorę stąd:
http://www.silentera.com/info/top100.html

Generał (prod, reż i Iplan - Buster Keaton; rok 1927) - ocena: szczerze 8/10

PS: Jest ponoć wersja z muzyką Joego Hisaishi'ego - btw jeden z moich ulubionych kompozytorów muzyki filmowej. Może być warto spróbować to dorwać, choć ja nie sprawdzałem, czy faktycznie się da.sd

Continue Reading...

środa, 18 maja 2016

Captain America: Civil War - film o niczym

W zasadzie jestem po obu.
Civil War, to przeciętniak. 
Wygląda, jakby bracia Russo i MCU chciało wrzucić za wiele rzeczy do jednego kotła i przez to film gdzieś gubi jakikolwiek sens. No bo mamy tutaj:
-trochę ciemniejszy koloryt uderzający gdzieś w produkcje "nowocześnie brudne", jak Batmany Nolana czy te Snydera
-jednocześnie dalej mamy Marvelowską pstrokatość, gdzie ziomki w kolorowych strojach skaczą po chodnikach i blokach, co jest absurdalne w pewnym sensie
-dość ambitną historię o "brudzie i ciężarze", jaki niesie ze sobą bycie "superbohaterem"
-dość miałką historię o epickich walkach, w których paru śmiesznych kolesi w kombinezonach próbuję się tłuc na lotnisku (od kiedy 10 osób, które nie potrafi się zabić, nazywamy wojną? - wygląda raczej jak ustawka kumpli z klasy na mecz w LoLu)


Fabuła
Koniec końców dostajemy film, w którym niby przyglądamy się superbohaterom od bardzo ludzkiej strony (ale jakieś takie to niewykończone i mało wiarygodne dla mnie), ale jednocześnie sceny ambitne mają się przeplatać z epicką młócką. Ambitna fabuła, to ciekawy zawrót głowy z WIELKĄ KLISZĄ, która wszystko niszczy po stronie złej (Zemo), a po stronie dobrej (Rząd) nic niczemu nie służy oprócz nakręceniu fabuły na starcie. Koniec końców fabuła jako tako jest bezużyteczna i po prostu sobie biegnie, a my się przyglądamy następnym potyczkom ziomków lub smutkowi na ich twarzach, gdy się nie biją. No dupy fabułą nie urywa.

Akcja
Ichabod (vloger marvelowski, którego oglądam) określił bitwę na lotnisku mianem epickiej. No nie zgodzę się. To ciągle miłe oglądać, jak się naparzają bohaterowie, ale to powinno posiadać jakieś tło fabularne. Tymczasem scena na lotnisku jest bezużyteczna - wszyscy wiemy, że są tam po to, bo miało to być fajne. Wygląda to, jakby fabuła pchała film takim torem, aby ziomkie się mogli spotkać na lotnisku i poskakać. W każdym razie bitwy w CA:CV są fajne, ale nic więcej. Jest ich trochę, ale bitwy też dupy nie urywają. No dzieją się. Jedna scena (z trailera), w której Stark walczy z Capem i Żołnierzem jest może serio fajna. Przyjemnie Spajderka zobaczyć, ale generalnie nic dupy nie urywa. Już się trochę przyzwyczailiśmy do Marvelowskich bitw.

Humor
Skoro fabułą i akcja jest przeciętna, to jak z humorem? No ten jest. Czasem jest śmiesznie, czasem nawet bardzo (świeżutkie spojrzenie na postać Spajderka). Jest ok. Nie jest to komedia, ale czasem idzie się ucieszyć. Trochę się gryzie z ciemnymi tonami w fabule, ale niech będzie. Bez tego humoru film na pewno byłby jeszcze gorszy.

Pospolita i nudna wojna, czyli film o niczym
Największy jednak mój zarzut, to jest moim zdaniem obranie złej koncepcji na rysowanie bohaterów. Ja nie powiem - motywy bohaterów i ich bycie jest całkiem spoko (od Pantery przez Spajderka i Amerykę po ciekawego Starka, Barnesa i Witch). Ale film chyba chciał dać każdemu z bohaterów trochę czasu. Mogę to zrozumieć, ponieważ MCU rysuje swój wszechświat i dawanie tła bohaterom, którzy później wystąpią w swoich solowych produkcjach ma jak największy sens. Zresztą jest to jeden z największych atutów komiksowego uniwersum marvela. Na czym polega błąd? Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Film jest rozmyty, jak książki RR Martina. Każdy charakter ma swoją chwilę i generalnie to tak z dupy się robi, że już nie wiesz, co Cię ma pchać dalej przez ten film. W zasadzie wszyscy tak się lubią i tak są dla siebie mili (pomimo bycia po przeciwnych stronach barykady), że kibicujesz jako tako wszystkim. Żadne tam Team Iron albo Team Cap. U Martina rozdział każdej postaci jednak elektryzuje i Martin wie, ze musi ich zabijać albo poddawać bohaterów ciężkim sytuacjom, jeśli czytelnik ma się jarać. A Ci tutaj gdy mają się strzelać, to przestają i patrzą na siebie ze smutkiem, bo im przykro, że nie mogą się dogadać. I tak wiesz, że po filmie pójdą wspólnie wypić herbatę.

Chcę tylko, aby film był o czymś.
Dobra. O czym jojczę. Jojcze o tym, że po tym filmie obejrzałem Ant-mana, bo chciałem obejrzeć lepszy film o super bohaterach. Filmy o superbohaterach nie mogą dłużej być po prostu filmami o nich. Moje spostrzeżenie jest takie, że to muszą być JAKIEŚ filmy. Musza mieć sens, sens same dla siebie, swoją zamkniętą fabułę i styl, w którym opowiedzą historię. W skrócie muszą być filmem pełnometrażowym. Ant-man to heist movie i kameralny akt o przeciętnym superbohaterze, Strażnicy Galaktyki to space opera w latach osiemdziesiątych, Iron Man, to kolorowy film o rubasznym milionerze. Te filmy są jakieś. Avengersi, to wielka rozpierducha. Tyle. Wystarczy. Film ma być jakiś. Musimy się na czymś oprzeć. Czymś zajawić. W filmach o superbohaterach najprościej jest o superbohaterze, bo jeśli kamera jest takiego ziomka blisko, to się skupiamy na tym, jaki on jest super. Ale z daleka odniosłem wrażenie, że Ci superbohaterzy są tacy sobie, bo mają swoją wyjątkowo małą i nudną wojnę, aby było to coś ekscytującego, a i nie są zbyt superfajni, bo jest ich tylu, że wydają się pospolici.

Czekam na inne Origins Story i Strażników Galaktywki 2. Szkoda miałkości tego Civil War, choć to nie jest film zły. Jest przeciętny.
Continue Reading...

niedziela, 20 marca 2016

Gangster (2012) - recenzja

Grzeczne bezprawie.

Gangster (Lawless) z 2012 to film, który chciałem obejrzeć, bo miał klimatyczny trailer dziejący się pomiędzy dużą ilością twardych mężczyzn naraz i jakże bardzo westernowski klimat. A raczej jakichś brudnych popłuczyn po westernie. Świetnie. Brzmi świetnie. Potem przeczytałem, że scenariusz powstał dzięki Nickowi Cave'owi i zobaczyłem Toma Hardy'ego w obsadzie i postanowiłem produkcję ujrzeć.

W skrócie. Film dzieje się w epoce Wielkiego Kryzysu w USA. Jest smętnie, brudno i smutno, a do tego swojsko. W Stanach panuje prohibicja, świat jest ubrany w brązy i szarości, a ludzkie uśmiechy głównie pojawiają się przy okazji kpiny, a nie radości. To świat twardych ludzi.

Tutaj poznajemy trójkę super-fajnych, warzących nielegalnie bimber braci Boundurant. Ktoś to musi robić, więc wszyscy są szczęśliwi do czasu, aż przyjeżdża do miasta "zły" "szeryf", który w imię sprawiedliwości będzie psychopatą i zaprowadzi swój nieuczciwy porządek. Łapówki, albo wpierdol. No i bracia się postawią, tylko mają jeszcze taki problem, że najmłodszy z nich jest trochę lekkomyślny (gówniarz jeszcze). Cały film, to głównie to, jak młodszy przeciąga strunę, starsi spuszczają wpierdol, a Tom Hardy jest tak twardy, jak jego nazwisko - no i "szeryf" jest szalenie zły.

Historia jest ciekawa i film się bardzo przyjemnie ogląda. Całość się w zasadzie sama prowadzi przed nami. Obejrzałem do końca produkcję z przyjemnością. Lubię takie filmy - takie, przy których nie przychodzi mi na myśl się zastanawiać, czy mam ochotę go dalej widzieć. Całość wygląda pięknie i jest ciekawa. Brawa dla reżysera i kamerzysty. Historia się prawie trzyma kupy i po prostu jest wporzo. Szczególnie postacie Hardy'ego i Pearce'a błyszczą w tym filmie, choć pierwszy tylko charka, a drugi jest tylko złowieszczo obłąkany. Shia gra dobrze - jest irytujący, jako postać. Reszta jest ok.

Ciekawą koncepcja jest ta biedna "gangsterka". Tutaj gangsterami nie są wielkie szychy we frakach, tylko brudni, zwykli i prawdziwi (no może trochę przerysowani) ludzie. Duży plus. Jest bardzo twardo. Świetny jest mój ukochany Gary Oldman, który gra... 2 minuty. Dostajemy historię, jak trochę źli, nielegalni dobrzy się stawiają legalnemu złemu. Będzie wojna. Całość filmu dzieje się daleko poza wypudrowanym miastem i Wielką Ameryką Wielkiego Kryzysu. Na zadupiu, gdzie jest ciemno i brzydko i ludzie muszą sobie sami radzić, aby przetrwać.

Film miał wszelakie predyspozycje na bycie wybitnym, ale nie jest takim. Dlaczego?

Po pierwsze całość wydaje się zbyt płytka. Nie ma czegoś, co by w tej historii urwało jaja. Niektóre sytuacje rozmieniono na "żarciki", co nie sprzyja całości bym rzekł. Ot, tak ciekawa i dobrze zrealizowana historia o pięknych zdjęciach, ale bez czegoś, co by wgniotło w fotel.

Po drugie koniec, to moim zdaniem jakaś porażka. Uciąłbym go w dość oczywistym momencie (dwa bracia w ciemnym "tunelu" mostu). Na pewno film by zyskał. Tak czy siak, to bardzo dobra produkcja, która wabi swoją realizacją, pięknymi zdjęciami, dobrą grą aktorską i ciekawymi postaciami. Tak jakby wszystko jest na swoim miejscu, tylko zabrakło tego małego czegoś, aby film stał się wybitny.

Co nie zmienia faktu, że przecież to nie jest obelga, tylko komplement. Pewnie za parę lat chętnie obejrzę drugi raz. To dobra i godna produkcja.
Continue Reading...

czwartek, 17 marca 2016

Ex Machina (2015) - recenzja słowem luźnym

Czy można uprawiać seks z robotem.


Słowem z boku zboku film jest o tym, czy można uprawiać seks z robotem. Jak w Nabokova Lolicie się czekało na seks, tak tutaj się też czeka. Ale potem się wszystko zmienia. Kiedy film jest zbyt interesujący, aby się skupić na tak przyziemnej (powiedzmy) sprawie, jaką jest seks, przestajesz sie pytać, czy puknie robota, a zaczynasz się zastanawiać, czy robot jest człowiekiem - czyż to nie piękne? Więc o to Ex Machina. Dobry film z roku 2015, który wybija się bardzo tym, że jest bardzo godną produkcja s-f w sposób kameralny zadająca wielkie pytania - czym człowieczeństwo jest, co czuje robot i czy robot może kochać człowieka, a człowiek robota.

W filmie dostajemy buca-geniusza, ludzkiego mędrka i robota, który chce żyć. Ten drugi ma sprawdzić dla tego pierwszego, czy robot, to człowiek. Pierwszy jest zimny jak głaz i wyrachowany, drugi zaczyna się zakochiwać w robocie i ma z tego powodu jazdę we łbie, a robot chce być człowiekiem. No i tutaj generalnie dochodzimy do tego, że wszyscy będą ze sobą gaworzyć i się denerwować i się przekabacać i się rozgryzać.


Film jest super. Dlaczego? Bo powyższa kombinatorystyka została sprawnie zrealizowana. Wszystko jest na swoi miejscu, jest odpowiednio przemyślane i większość pytań jest tam, gdzie powinna być. Nie dostajemy mdłego, intelektualnego rozkminiania sensu świata - co ważne. Nie dostajemy jakichś smutnych klisz związanych z naturą robota czy odwoływaniem się do miliona poprzednich filmów z cyborgami. Twórca opowiedział swoją historię, przemyślał ją, nie podał wszystkich odpowiedzi, nie potraktował widzów jak debili - produkcja prowadzi bardzo poważny dialog, który jest jednak obudowany w napięcie, które przyjemnie utrzymuje widza przed ekranem każąc nam cały czas rozkminiać w głowie postacie i ich motywy.



Ex Machina jest świetnie zrealizowana, dobrze wygląda, kameralność nadaje filmowi ponadczasowości i przywodzi na myśl pewną dobrą stronę kina s-f w której to nie przestrzenie kosmosu miały zachwycać odbiorcę, a nieokiełzane przestrzenie wyścielające wnętrze głowy istoty niekoniecznie ludzkiej. Film jest bardzo ładny, nie dłuży się, trzyma w napięciu, każe myśleć, ale też nie robi lewatywy Twojemu mózgowi. Miejsce, gdzie zostały strzelone ujecia urzeka i nadaje się jako tło do filmu o naturze ludzkiej i robocie (i nie odciąga od tego). Nie jest może najbardziej odkrywczą produkcją w historii tego gatunku, ale na pewno jest jedną z najbardziej trafiających w punkt i dobrze zrealizowanych. Jest kontynuacją w pewnym sensie ludzkich rozważań na temat znaczenia sztucznej inteligecji. Muzyka, wygląd bohaterów i ich gra aktorska. Wszystko wydaje się na swoim miejscu i stanowi ... bardzo sterylne tło dla

Mi się podobało. Z dziką chęcią uczestniczyłem w tej wyciecze s-f. Jest to bardzo dobre kino na spokojny, lekko kontemplacyjny wieczór.

8/10 - Nie zedrze ten film epok, ale przez epoki będzie ponownie odkrywany przez nowe pokolenia z polecenia.
Continue Reading...

niedziela, 31 stycznia 2016

Star Wars VIII - oczekiwania

Uhm


Wszystko, wszystkim, wcześniej napisałem o oczekiwaniu na SWVII i o filmie samym w sobie, ale przecież to dopiero otwarcie Gwiezdnych Wojen wyprowadzone przez Disneya. Być może jeden z wielu filmów w niekończącej się sadze? Więc spróbujmy przekmninić, co nas dalej może czekać?

Ergo - byleby tego nie spierdolili....

Jest duża szansa, że będzie super. O co c'mon? O to, że dostali nową szansę. Zrobili z nią co chcieli. Nie zawiedli, ale też się nie obronili. Powtórzyli, pożegnali się, rozegrali to bezpiecznie. Pytanie brzmi, czy są w stanie zrobić z tym coś więcej? Nowi reżyserzy - szczególnie ten od SWVIII i od Loopera brzmi obiecująco - Boyega, który nie ma wielkie doświadczenia się obronił w filmie.

Widziałem ostatnio trochu Mrocznego Widma i zrozumiałem, co było tam schrzanione. Zrobili to takie na siłę fajne i przez to puste w środku. W Force Awakens jest lepiej bo tak jakby wiedzą o co się rozchodzi w Gwiezdnych Wojnach. Chodzi o przygodę, która jest ważna dla widza kinowego, gdy idzie oglądać taką rzecz.

Przygoda. Jeśli dadzą nam ją i dadzą nam odpowiedni, nowy storylajn nawet oparty ciut na kliszach, to całość i tak będzie miała sens - powinna. Na realizację oczywiście składa się wiele rzeczy.

Co muszą zrobić? Zabrać trochę tego całowania się ze Starą Trylogia i podążyć za przygoda, którą zaczynają kreować nowi.

Fin. Sory.
Continue Reading...

wtorek, 26 stycznia 2016

Star Wars: Force Awakens słowem Dera cz. 2 - Film

Ale tato!


Czyli rozliczenie się z filmem i w pełni ze spoilerami.

WSTĘP:
Gwiezdne Wojny Epizod VII: Przebudzenie Mocy zabierają nas znów do bardzo odległej galaktyki, gdzie szlachetni rycerze Jedi walczą ze złymi Sithami pod dowództwem okrutnej Morg... Snoke'a. No bo właśnie. Na początek, aby dać Wam pojęcie, czym dla mnie są Gwiezdne Wojny może dam Wam do zrozumienia, że spoglądam na nie, jak na uwspółcześniony, przeniesiony w przyszłość, mit arturiański. Stare części opowiadały o walce dobra ze złem i jednocześnie były świtem Kina Nowej Przygody - panującym pod koniec lat 70'tych ubiegłego wieku ożywieniem na srebrnym ekranie - w skrócie zaczęły powstawać widowiskowe filmy przygodowe dla szerokich mas, które miały bawić, a bohaterowie tych filmów nie potrzebowali pięćdziesięciu odcieni szarości w swoich psychikach, aby odmalować odpowiednio swoje cierpienie egzystencjalne. 


Za to ukochałem stare Gwiezdne Wojny i odniosłem wrażenie, że w nowej trylogii właśnie tej przygody najbardziej zabrakło. Była ona, ale została rozmieniona na rozgrywki polityczne, kiczowate efekty i pusty dramatyzm... no i romans. Gdyby nie parę elementów, to do dobra ogólnego najbliżej było Mrocznemu Widmu. I myślę, że i ja i fani właśnie tej magii Kina Nowej Przygody zlepionego z legendami arturiańskimi oczekiwaliśmy od nowej produkcji. Czy dostaliśmy i w jakim stanie? O tym poniżej.

FORMAT:

Najważniejsze. Film nie jest poważnym rozwinięciem uniwersum. Film nie jest czymś nowym. Film jest ponownym odpaleniem całej marki. Jest jak zaktualizowanie logo. Oczywiście niby mamy tutaj kontynuację wydarzeń z przeszłości, ale tak naprawdę dostajemy to samo, co dała nam stara trylogia z lekką aktualizacją do współczesnych mód i z lepiej wypolerowanymi efektami, co by wszystko było ładne i przystające do naszych nowoczesnych, biało-szklanych mieszkań w formacie szesnaście na dziewięć. Do prac renowacyjnych zaprzęgnięto znanego z czystości ujęcia i tuszowania flarami niedoskonałości purystę J. J. Abramsa, który z zadania wywiązał się znakomicie. To miłe oglądać, jak nazwiska stają się legendami. 


O ile Mroczne Widmo było swego rodzaju "kontynuacją" Gwiezdnych Wojen zrobioną na swoją modłę, o tyle Przebudzenie Mocy jest przepisaniem legendy na czasy współczesne. Dostajemy nową pustynną planetę, nowego Vadera, nową Gwiazdę Śmierci, nową Republikę i nowe Imperium, nowe X-Wingi i nowe Tie Fightery i nowego robota. Większość w tej samej lub bardzo podobnej konfiguracji. Czy mi się to podoba, czy nie, będę w stanie odpowiedzieć dopiero, gdy zobaczę następne części i zobaczę, czy czemuś to służy.


REALIZACJA:
Film jest bezpiecznie "taki, jaki być powinien". Nie ma tutaj wielu nowości i cóż - trąci to trochę myszką, ale no właśnie - jesteśmy zabrani w znane rejony już nam rejony... to cena komfortu. Przed filmem życzyłbym sobie, aby to była w jakimś sensie nowa historia, a dostaję coś w rodzaju pilota nowego sezonu. Taka geneza dla nowej epoki. Osobiście, jeśli to faktycznie będzie otwarcie dla nowej serii (co Disney powinien potrafić zrobić), to ja to kupuję. To ok. Dwa lata mnie nie zbawią prawdopodobnie w oczekiwaniu na super-duper-hiper nowe Gwiezdne Woje. Problemem Przebudzenia Mocy jest według mnie za mało nowego. Co prawda nie zgadzam się z Lucasem, że brakuje pod-racerów, ale jak wspomniałem. Twórcy tylko odmalowali na nowo obraz, przy czym użyli paru nowych barw. Wiele i jednocześnie za mało. 



Sam film jednak broni się, jako blockbusterowy film przygodowy. Produkcja posiada dobre tempo. Całość gna przez przestrzenie, planety i emocje opowiadając nam historię w pełni godnie ubraną w emocje. Nie powiem, że jest to najlepszy film przygodowy, jaki widziałem. Czasem ziewałem, bo się robiło zbyt nadęcie, ale nie oczekiwałem arcydzieła. Oczekiwałem rzetelną i szczerą rozrywkę i tą dostałem. Film gna i szybko się okazuje, że tak będzie do samego końca. Ujęcia są piękne i chce się je oglądać, wszystkie miejsca pobudzają wyobraźnię, - Abrams bardzo dobrze wyreżyserował ten film i cóż - lubię jego flary. W obrazie jest trochę miłości, trochę mroku, trochę śmiechu i wszystkiego jest trochę w przemyślanej ilości. Przyznaję - ani nie miałem ochoty płakać, gdy Han ginął czy coś, ani nie śmiałem się ponad miarę (no "zapalniczka jest wyjątkiem), ale za to ścisnąłem parę razy w emocjach fotel (ucieczka Finna i Poego, walka końcowa, nalot na lesistą planetę i "traitor").

Wniosek? Film jest dla mnie pod względem swojej zajebistości tak w pół drogi pomiędzy godnym filmem akcji, a nowym Mad Maxem i być może to jest pół drogi pomiędzy rzemiosłem, a geniuszem chwili. Przy czym Mad Max jest Mad Maxem, a Przebudzenie Mocy musiało zaoferować widzowi więcej na różnych innych płaszczyznach, niż tylko film akcji.

W filmie brakuje rozbudowanego "tła politycznego" i babrania się w te wszystkie senackie bzdury, które były tak lubiane w Nowej Trylogii. Nie, że to strasznie dobrze, ale z grubsza wychodzi filmowi na plus. Po prostu Rebelia i First Order się trochę papierowy wydają. Jednak do legenda arturiańska. Nikt od Camelotu nie oczekuję składane opisania czynników ekonomicznych zamku i zaskresu obowiązków Merlina. Gdyby nie kalka z trzecim rozwalaniem wielkie stacji, to byłoby bardzo spoko. Na nieszczęście ciężko mówić o jakiejś wielkiej ilości nowych zachwytów. Starkiller jest nudny jak flaki z olejem, wąskie mosty bez barierek są żałośnie śmieszne i nie na miejscu. Dostajemy paru bohaterów, którzy owszem - są bardzo interesujący, ale nie posiadamy wielkiego bogactwa tego uniwersum w tle. Cóż. Prawda, że ciężko zmieścić wszystko w tak wymagającej produkcji i jeszcze upchać tam cała Starą Trylogię.

ZAWARTOŚĆ SW W SW:
Jest dobrze, ale nie idealnie. Pomijając wiele dziur we wszechświecie, które są wybaczalne w legendzie arturiańskiej, to dostaliśmy większość tego, co sprawiło, że Gwiezdne Wojny były Gwiezdnymi Wojnami dawno, dawno temu. Nad czym tutaj jojczeć? Jest bardzo spoko. Dziwne rasy? Są. Miecze świetlne? Są. Wielcy źli i wielcy dobrzy? Są. Brak zbędnej mędrkowania? Jest. Tempo? Jest. Problemem może być to, że większość z tego już była i to czasem w lepszej formie albo przynajmniej w świeższej. Bo co z tego, że dostajemy nowych kosmitów, skoro nie pełnią oni żadnej większej roli, niż "wyglądać" (wyjątek, to Maz Kanata). Jest dobrze, ale potrzebujemy tak jakby nie kopiowania, ale świeżości w niektórych z powyżej wymienionych względów. Co nie zmienia faktu, że czego by nam nie dali i tak będziemy trochę narzekać, więc ja się cieszę, że dają nam ciagle ten świat. Tak jak się cieszyłem na wyścigi Pod-racerów w Mrocznym Widmie. Statek Kylo Rena jest zajebisty.

POSTACIE:
O nich słówko, bo to one są największym powiewem świeżości w tym filmie i to one są najistotniejsze.

Rey - jest wspaniała. Bardzo się cieszę, że to kobieta gra główne skrzypce i uważam, że jej postać jest świetnie rozpisana. Nie jest tępą feministką, jak Katniss. Ona ma jaja, bo je musi mieć, ale ciągle jest człowiekiem, kobietą, istotą - jest bohaterką historii, która ma charakter. Chcę wiedzieć, jak jej historia dalej się potoczy. Drugi największy blask tego filmu.

Finn - jest wporzo. Polubiłem go. Z jednej strony strasznie śmieszne było smarowanie jego hełmu krwawiącymi paluchami - że co, to miało go zmienić? Z drugiej strony robi się z niego ziomek i odegrał swoją role tak, że uwierzyłem mu, ze chciał np uciekać na Pierścień Zewnętrzny. 

BB-8 - wkupił się fanom w łaski. Jest świetny i cóż - Disney ma olbrzymie doświadczenie w tworzeniu swoich "zwierzaków". Przypomina mi szopa z Pocahontas. To dobrze, że pojawił się nowy bohater, choć niestety zawsze jak na niego patrzę, to boli mnie to, że wiem, że taka kulista rzecz nie mogłaby tak jeździć po piachu, co sprawia, że jego konstrukcja jest trochę bzdurna.

Han Solo & Chewbacca - cała ich realizacja w filmie jest bardzo godna, oni odegrali swoje. Szczególnie Han Solo jest na miejscu i ma coś jeszcze do powiedzenia. Jego scena z ręką na twarzy Kylo Rena jest fpytkę, aczkolwiek jego śmierć jest nudna jak flaki z olejem. Taki patos, który Cię męczy. Miło, że wrócił Chewbacca. Mam nadzieję, że przeżyją wiele przygód z Rey na Sokole Millenium.

Leia Organa - ma przyjemną rolę. Taką, jaką powinna mieć. W końcu nie jest kawałem mięsa (i dzięki producentom Rey też nim nie jest). Bardzo duże ciepło od niej bije i cieszę się, że wystąpiła w filmie.

Poe Dameron & Maz Kanata - bardzo przyjemne, poboczne, a jednak istotne postaci w tym filmie. Wymieniam je tutaj, ponieważ obie były swego rodzaju powiewem świeżości i pewne bogactwo tego filmu polega na tym właśnie, że w nim są. 

Generał Hux - czy muszę mówić, jak bardzo mnie ten gość interesował? Właśnie dlatego, że grał "drugą stronę ucznia ciemności". Jego pojawienie się było dla mnie zaskoczeniem i Ciemna Strona nabierała głębi i sensu przy nim. Świetna rola.

Kapitan Phasma - kto?

C3PO, R2-D2, Luke Skywalker - na swoim miejscach, czyli w przeźroczystej trumnie. Zobaczymy, jaką rolę ten ostatni będzie miał do odegrania jeszcze.


Kylo Ren - najmilsze zaskoczenie filmu. W końcu "ten zły" jest "niejednorodny". Wszystko w nim kipi i jest biedne, ludzkie, zagubione, smutne i brudne. Bardzo dobrze, że ściągał maskę. Za każdym razem, gdy to robiłem słyszałem trzask pękającej kliszy. Pełen wątpliwości, rozszarpany w środku, szalony, dziecinny i groźny. Nieskończony i nieobliczalny, a jednak posiadający cel, który zbudował chyba tylko dlatego, aby cel posiadać. W skrócie był świeży i ludzki i pokazywał bardzo nowe ujęcie osoby będącej po ciemnej stronie mocy i kuszonej przez jasną, którą stara się odrzucić. Bardzo liczę na to, że jego postać będzie wyjątkowo godnie poprowadzona przez następne filmy od Disneya - jest tyle rzeczy, które mogą się w okół niego wydarzyć.

MUZYKA:
To samo, podrasowany theme i chociaż jedno dzieło, czyli wyśmienity Rey's Theme - polecam. 8/10 dla utworu.

PLUSY:
Nowe gwiezdne wojny, to tak naprawdę nie wiele nowego. To wiele dobrego, bo powtórzonego. Produkcja jest wyjątkowo dobra i film będzie się godnie bronił przez lata - tak myślę. Największym jego skarbem są nowo wprowadzone postacie - ciekawe, świeże, odnawiające formę. Film jest bardzo dobrze wyreżyserowany (choć nie wybitnie). Finałowa walka bardzo mi się podobała. Podobały mi się wszystkie ujęcia z ciemnej strony, podobał mi się TR-8R i JB-007. Podobała mi się kantyna za swój kolory, retrospekcje we łbie Rey i implikacje, które stawia przed nami fabuła. Uwielbiam, że Kylo Ren ma ziomka, z którym się może kłócić. No i cóż. Dostaliśmy to samo po raz kolejny.

MINUSY:
Nie podobało mi się zbyt wiele nawiązań do przeszłości (choć staram się to im wybaczyć) jak i czasami nuda w biegu filmu. Miałem wrażenie, że akcja była jakaś taka ułamkowa i nie nazbyt nakreślona (oni serio wpadli tymi X-Wingami i rozwalili kolejną bazę? - kiedy?). Głupstwa były bardzo widoczne: odlecenie sobie od tak Falconem, brak słowa o ratunku Poego, Rey czarująca mocą w parę sekund, pomost rodziny Solo. Muzyka była dość biedna, bo wtórna. No i cóż. Dostaliśmy to samo po raz kolejny. 

PODSUMOWANIE:
Bawiłem się świetnie. Widziałem rzeczy, które mi się nie podobały, ale z grubsza jestem zadowolony. Pod warunkiem, że za dwa lata nie sprzedadzą nam First Order Kontrkontrkontratakuje, to akceptuję to jako "reset" serii i wejście tym filmem w nową epokę - jako swego rodzaju przedstawienie nowych bohaterów.. W filmie było za mało nowości, ale za to dostaliśmy coś, co w zasadzie chcieliśmy dostać - powiedzmy. Bawiłem się świetnie. Czekam na następną część, bo producenci zasadzili nam solidny cliffhanger i ciekaw jestem, co zaprezentują dalej - wyciągając kolejną fortunę z ludzi. 

To są Gwiezdne Wojny, na które czekaliśmy i jeżeli ten pilot zapowiada nam więcej i lepiej, to jest na co czekać. Cholernie jest.
Continue Reading...

Blogroll

About