wtorek, 14 czerwca 2016

O tęsknocie za domem z angielskiej wsi.

Share it Please


Za parę godzin opuszczam Kraków na kolejne dwa miesiące goniąc za kolejnymi przeżyciami i jakoś tak pomyślałem, że chciałbym spróbować zapisać część przemyśleń o moim wyjeździe do Anglii, który trwał 7 miesięcy od 21.10.2015 do 11.05.2016. Nie zamierzam robić z tego wielkiego halo, bo podróżnik ze mnie, jak z koziej dupy trąbka, ale siedem miesięcy tam, to siedem miesięcy doświadczenia bycia "nie tu".

Założenia...

Jakkolwiek bardzo chciałem wyjechać z kraju, aby zobaczyć jak to jest, to w dużej mierze to siła innej osoby mnie zabrała za "małą wodę". Celem było porobić coś na czilałcie, odłożyć jakiś hajs, który potem może pozwoli na ruszenie po zimie w piękniejsze i cieplejsze miejsca (wyruszyliśmy końcem października).

Z mojego punktu widzenia szalenie ważnym było opuszczenie kraju i doświadczenie tego, czym jest "Polak na Wyspach". Nie była to gonitwa za hajsem, aczkolwiek chciałem też wiedzieć, czy go mogę tam trochu zgromadzić.

Uważam się za swego rodzaju leniwego kulturoznawcę i mój wyjazd spowodowało proste pragnienie poznania obcego. Oprócz tego było parę innych powodów, którymi nie chcę się tutaj zajmować. Koniec końców chodziło o sprawdzenie się na wielu płaszczyznach. I o sprawdzenie kawałka więcej świata. W końcu Kraków jest tylko jedną z ładnych dziur na Ziemi.


Butleigh, Glastonbury, Somerset...

Po miesiącu wałęsania się po kraju (Exeter, Oxted, Londyn) znalazłem się w domu wspaniałej rodziny i rodziców mojego kolegi Joela, gdzie znalazłem angielską wieś malowaną niemalże, jak z akwarelowych obrazków starych wydań O czym szumią wierzby połączoną z ciepłem hobbickiego domku. Jestem niesamowicie rad, że to tak wyszło i żyłem poza miastem - choć zapraszało to swoje demony, o których później.

Do Bristolu miałem 1.5h, do dwóch pobliskich miasteczek - Street i Glastonbury - 30 minut rowerem. Wspaniale. Mogę tylko pisać o tym, w jak pięknym miejscu żyłem, ale tutaj pojawia się pierwsza ważna kwestia. Dla mnie - człowieka nocy, miasta, autobusów i kurzu, istoty wychowanej pomiędzy ścianami starych kamienic i wzrokami anonimowych ludzi, aktywnego krzykacza w społeczności ludzkiej wrzawy, życie na wsi okazało się bardzo trudne ze względu na swoje oddalenie od tego miejskiego zgiełku. Nie do końca myślałem, że tak będzie. Godziny marnotrawione w internecie, powolny proces asymilacji, miliony wydarzeń omijających mnie w Polsce, nawyk wielu spacerów i przejażdżek rowerowych po idyllicznych okolicach Butleigh - początek samotności.

Grudzień i styczeń, czyli rzeźbienie w g...

Te miesiące spłynęły mi na ponownym szukaniu pracy i sytuowaniu się po miesiącu rozstrzelonego gonienia po Anglii. Nationa Insurance Number, karta bankowa, angielskie Boże Narodzenie i wiele pustych dni. Najpierw magazyn butów  w pobliskim miasteczku dał mi pracę po dwie zmiany dwa razy w tygodniu. Szybko się przełączyłem na pracę za barem, gdzie 19 stycznia zacząłem pracować i był to początek poznawania ludzi i mogłem robić około 30-40 godzin tygodniowo. Okres od 20 listopada do 19 stycznia stał pod znakiem psychicznego bagna.

Pierwsza refleksja: Samotność na angielskiej wsi, gdzie byłem otoczony miłymi i głównie starszymi ludźmi była w pewnym sensie nie wystarczająca, aby pozwolić mojej krwi biec w moich żyłach z naturalną prędkością, to pierwsza lekcja. Było to świetne doświadczenie, na które powinienem poświęcić osobny artykuł. Szczególnie moi hałslordzi Sue & Johnny byli rewelacyjni. Ale to za mało. Kiedy jesteś nawykły do życia pędzonego ogniem, do świata zmieniającego się przed Twoimi oczyma, jak w kalejdoskopie, to dłuższe przyglądanie się delikatnie kołyszącym się źdźbłom trawy może być swego rodzaju torturą.


Druga refleksja: Poszukiwanie pracy w swoim kraju może być przykrym doświadczeniem. Poszukiwanie pracy w obcym miejscu z nożem na szyi (kończący się hajs), to było twarde gówno we łbie. Z automatu zacząłem inaczej spoglądać na moje zdolności pracy, na moje CV, doświadczenie. Mój angielski był gówniany i to on sprawiał, że było mi dużo ciężej. Odcinał mnie od możliwości dobrego ogarniania świata. Nie ma nic gorszego, kiedy nie jesteś w stanie uczestniczyć w nieoficjalnej rozmowie w grupce ludzi, z którymi jesteś - bo ich nie rozumiesz. Nie muszę tutaj pisać o tym, jaką to nową perspektywę kładzie na chęć uczenia się nowych języków i szkolenia ich do wysokiego poziomu. U podstawy to język jest jednym z najistotniejszych elementów, które sprawiają, że należysz do społeczeństwa i bez niego wszędzie jest dużo ciężej.

W tym okresie robiłem wszystko: piekłem ciasta, mięsiwa i jedzenia, rąbałem drewno, karmiłem kury, biegałem, jeździłem na rowerze, spacerowałem, śpiewałem, tańczyłem, pisałem teksty na ten blog.... Wszystko, ale jak w psychologicznym horrorze, przypominało to próbę robienia czegoś społecznie akceptowanego, co miało nadać sens życiu społecznie nieakceptowanej jednostce, która pomimo wszelakich starań i tak nie zostanie zaakceptowana. Był to krzyk rozpaczy w pustce.

Luty, czyli podnoszenie się...

Siedząc w Anglii wyliczyłem cztery najważniejsze rzeczy, za którymi tęskniłem: przyjaciele, jeżdżenie rowerem po Krakowie, polską przyrodę, Jazz Rock Cafe. Trochę prostackie, ale strasznie prawdziwe. Szczególnie to Jazz Rock pokazuje stan mojej duszy, gdzie pragnąłem po prostu być w grupie, przetrwać noc, tańczyć do muzyki którą lubię, tonąć w oparach dymu i móc uczestniczyć w tej śmiesznej społeczności mogąc poznać nowych ludzi.

Praca w angielskiej sieci pubów Wetherspoon w Street powoli zaczynała dawać sens. Pierwsze pieniądze sprawiły, że miałem swój rower i powoli zacząłem wychodzić do przodu z kosztami życia w Anglii. To co najważniejsze, to fakt, że pojawili się w moim życiu ludzie. Barmani i stali klienci. Powoli był w moim życiu tam ktokolwiek namacalny. Aż do wyjazdu nie zbliżyłem się tam do nikogo tak blisko, jak w Polsce mogę być blisko z połową znajomych, ale i tak dali mi dużo ciepła. Choć mentalność panująca w Street była raczej wiejska i nabożna, to nie narzekałem, bo byli. Bo był ktokolwiek.

Wtedy też z pomocą przyszła jedna dziewczyna i jeden chłopczyk - jeden uratował moją psychę mówiąc, że "stary, ale w razie W, to Polska dalej tam jest, można tam robić milion rzeczy, jak Ci źle, to wracaj i nie pierdol smutów." W ten deseń to odebrałem. Z dziewczynką rozmawiałem i bardzo mi pomogła żyć, bo w pewnym sensie stała się jednoosobową armią symulującą swoją osobowością cały Kraków i to co tutaj zostawiłem. Rozmowy na fejsbuku z całą masą osób dały mi dużo sił, choć zawsze też zadaję sobie pytanie, czy gdybym nie miał wyjścia i nie miał tych rozmów z automatu nie musiałbym jeszcze bardziej się starać o robienie rzeczy i uczestniczenie w społeczności tam w Anglii.

Myśl #1: W Anglii nauczyłem się tego, że jak długo mamy dom, a wszyscy gdzieś mamy, tak zawsze możemy wrócić tam. Współczuję ludziom, którzy stracili dom - którym ten dom zabrała wojna albo inne przeciwności losu. Żyjąc w dobrobycie łatwo zapomnieć o tym, ile on możliwości i sposobności daje. Teraz kiedy jestem w Polszy w zasadzie dużo dojrzalej się cieszę tym, jak wiele tych opcji jest.

Myśl #2: W Anglii może jest trochę bogaciej, ale ludzie zapieprzają tak samo albo bardzo podobnie. Ciorają, bo potrzebują żyć. Szczególnie zaskoczył mnie mój jeden 22 letni, bardzo ogarnięty MNG z knajpy, który popołudniami pracował z nami, a w tygodniu porankami był w piekarni. Pracował często od 7 rano do 1 w nocy z 2-3h przerwy w ciągu dnia parę dni pod rząd. Innymi słowy widziałem, jak oni tam żyją, pracują, kochają się i kłócą - robią wszystko to samo, co my, choć oczywiście trochę inaczej (piją bawarkę? :P).

Marzec do maja, czyli O Czym Szumią Wierzby.

Praca później powoli zaczęła dawać mi ludzi. Zaczęła dawać możliwości i aktywnie szkoliła mój angielski. Nie tęskniłem za brakiem używania języka polskiego tak bardzo, jak za Polską samą w sobie. Kuchnia angielska okazała się bardzo przyjemna i byłem wyjątkowo zadowolony dostępnością artykułów w obcym miejscu. Wracając po pracy rowerem czułem się zadowolony, bo mogłem w miarę spokojnie żyć, a i często myślałem, że powrót do Polszy taki szybki wcale niezbędny nie jest. W zasadzie było mi to obojętne. Za to jeszcze inne myśli nastały w mej głowie. Chyba jestem już bardzo stary, ale wiem, że niektórzy to ogarniają mając dwadzieścia lat lub mniej.

#1: Dobrze jest pracować i dobrze jest móc pracować z sensem. Zdobyć umiejętności, jakąś specjalizację, która nas pcha pewnym pędem przez życie. Strasznie ciężko jest mi być barmanem mając prawie trzydzieści lat. Za to jednak ważne, aby coś robić. Mi przynajmniej dało to pewien spokój tam.

#2: Gdybym miał wrócić do Anglii na dłużej znów, to tylko na nagraną robotę i w mieście. Po pierwsze może jest tam łatwiej dostać pracę "z ulicy", ale nie okłamujmy się. Wyspy, to nie jest Eldorado i jadąc tam na bezczela robimy sobie chyba większą tylko krzywdę. Wypada jechać z głową. Z jakimś zapleczem. Najlepiej z dobrym angielskim, bo język to złoto.

#3: Chciałbym, aby ludzie się szanowali, a nie traktowali obcych narodowości, jak śmieci lub odmieńców. To ważne, abyśmy wszyscy pamiętali, ze przede wszystkim jesteśmy ludźmi. Zastanawiam się czy z tego "wpisu" płynie jakaś mądrość. Chciałbym powiedzieć, że dobrze jest żyć. Że samotność, to realny problem dla zdrowia człowieka i nigdy nie powinniśmy się godzić na to, by kogoś odrzucać, jeżeli podejrzewamy, że czeka na niego w cieniu ohydna samotność.

Chciałbym powiedzieć, że świat zamieszkują ludzie, którzy są różni i można śmiać się ze stereotypów, ale istoty ludzkie są ponad narodami. Są różne. I należy się im wszystkim szacunek. A jadąc do kogoś w gości pewna próba asymilacji powinna być naturalna, choć czasem to tak trudne w sumie.

Dzieci. Uczcie się języków obcych. Zresztą dorośli też.

Trochę doceniłem Polszę przez ten wyjazd. No nie jest najpiękniej pewnie na świecie, ale nie dajcie się też zwieść idyllicznym obrazkom z innych miejsc na świecie. Żyć jakoś trzeba wszędzie, a Polsza akurat wielki atut w tym, że Polacy kurwiąc, burząc się i krzycząc wyrażają emocje - wyrażanie emocji również sprawia, że żyjemy, nawet gdy czasem cebula bierze górę i sprawia przykrość.

Jeżeli myślicie, że w dobrobycie i spokoju można znaleźć szczęście, to nie wiem do końca jak z dobrobytem, ale wiem, że spokój, to miejsce, w którym większość szybko zacznie się wiercić, a zmuszona do dłuższego w nim trwania wkrótce w nim oszaleje.

Maj i czerwiec, czyli powrócony do domu...

Już tutaj jestem. Już tęsknię za częścią ludzi, miejsc i nawyków, które tam chwyciłem. Myślę, że po dłuższym czasie można chyba tam szczęśliwie żyć. Różnie pewnie bywa, ale to tylko moje powyżej doświadczenia, a każdy ma swoje i inne. Dom staje się wszędzie tam, gdzie jesteśmy - tylko bardzo powoli. Tymczasem po miesiącu w Krakowie dziękuję za to, że jesteście przyjaciele, za możliwość jeżdżenia rowerem po mieście, za piękną polską przyrodę i za podłego Jazz Rocka. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Blogroll

About