niedziela, 27 grudnia 2015

Craigowskie Bondy 1-2-3...

Share it Please
Daniel Craig - nowy Bond na nowe czasy.
Casino Royale, Quantum of Solace, Skyfall

Przez ostatnie trzy doby każdego dnia miałem możliwość obejrzeć sobie po jednej pozycji z nowych bondów w kolejności ich powstawania, zaś całość procesu zakończyłem puszczonym w telewizji From Russia With Love, na którym usnąłem gdzieś za połową. Nie jestem wielkim fanem Bondów - jestem raczej tylko istotą lubiącą kino, a że bondy, to jednak kawał kina, to z takiej pozycji zabieram swój głos.

O ile pamiętam bondy Brosnanowskie i wiem, że one też mocno odcinały się od poprzedników, to przychodzi mi do głowy myśl, że nowe filmy Craigowskie są wyjątkowo ciekawym odświeżeniem serii. Chciałoby się rzec, że nowy Bond czerpie wiele z nowego kina akcji, które przecież swoje korzenie ma znów w starych bondach (podobny system dla mnie zaistniał, gdy Lara Croft czerpała z serii Uncharted, która przecież częściowo wyrosła na jej wcześniejszych przygodach). Norma. To ciekawy system, w którym cuda popkultury przetwarzają siebie, same się inspirują i zataczają wielkie kręgi używając nowych materiałów.

O banałach, o których było już wiele, ja się nie będę rozpisywał - Craig David ma trochę mało z dżentelmena, jest skurwolem w ładnym garniaku, gadżety są już mu zbędne, przy każdej akcji krwawi i jest podziubany do krwi - jest brutalem. Jest z krwi i kości, miewa uczucia, bywa omylny. To miła w moim odczuciu odmiana. Na pewno dodała serii realizmu, co było jej potrzebne po szaleństwach w końcówce epoki Brosnana. Jeszcze jedna ważna rzecz. Gdy oglądałem From Russia With Love przyszła do głowy ważna myśl - stare bondy istniały w czasach, w których jednostka była jeszcze trochę mityczna, potężna, a źli mogli dążyć do dominacji nad światem - stary Bond był herosem. Nowe Bondy to czasy, gdzie wielkie korporacje są u władzy i nawet nasz 007 jest tylko mało istotnym trybem w wielkiej maszynerii, co stanie się również tematem rozważanym w nowych produkcjach


Teraz tak. Myśl ma jest taka, że Casino Royale jest wyśmienite. Reżyser - pan Martin Campbell (odpowiedzialny również za świetne GoldenEye) stworzył kawał dobrego filmu. Casino Royale jest nowym bondem na nową epokę. Mamy ciągle piękne dziewczyny i szybkie samochody, ale przede wszystkim dostajemy tego nowego Bonda. Tego ludzkiego i pełnokrwistego. Produkcja sprawiła, że i fani bondów i młodzi kinomaniacy byli zachwyceni. I to była dobra zmiana. Wyjątkowo grubą kreską odcięto epokę Daniela Craiga od epoki Pierce'a Brosnana.

Jednak sam film posiada dla mnie parę ważniejszych cech, które stanowią o jego wyjątkowość i które bronią go również jako dobry film, a nie tylko dobrego, nowego bonda:
-niesztampowość (główny zły dostaje po łapach w 1/3 filmu, później próbuje się odegrać, aby zginąć na dobre pół godziny przez końcem filmu - no proszę Was, wyśmienite);
-świetny główny zły (nie jest super złym bossem, sam również ma przesrane, ale ciągle jest szalenie interesujący, okrutny, scena z biczowaniem bonda więcej niż dobra, ma coś ze starych bossów bondowskich, ale nie jest z papieru, nie jest wycięty ze stron komiksu),
-wartka i klejąca się fabuła i akcja
-wspaniała rola Evy Green (bardzo ją lubię i jeszcze bardziej ją lubię w Casino Royale, nie jest płaską dziewczynką do ruchania tylko kobietą z mózgiem, sercem i ustami do mówienia, a nie tylko całowania)
-film jest dla siebie - to oznacza, że jest spójną, zgrabną, złożoną całością samoistnie pracującą na swoją ocenę i zasługującą na wysokie noty - Casino Royale wybroniło się jako nowy restart serii i wybroniło się jako film sam w sobie
-wyśmienita scena otwarcia - majstersztyk, a nie te bzdury z quantum of solace czy skyfall - spójna wizualnie, dobrze zmontowana, pozbawiona kręcących się kobitek, a ciągle wybitna, zgrabnie tematycznie powiązana z filmem - mówię o openningu z utworem Chrisa Cornella
-cała scena w kasynie - czyli kunszt, który sprawia, że półgodzinna scena w granie w Pokera jest bardziej emocjonująca, niż niejeden film akcji w całości


Quantum of Solace oglądało mi się godnie. Przyzwyczajeni już do Bonda z Casino Royale zastanawiamy się, co ten odcinek nam o nim nowego opowie. Z tego co wiem, okres tworzenia filmu zgrał się ze strajkiem scenarzystów w Hollywood, przez co w okół samej produkcji było sporo zawirowań. Jest to najkrótszy Bond w historii i ponoć miał być czymś innym, niż ostatecznie się stał (szybką kontynuacją Casino Royale?), a jest chociażby bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z Casino Royale, co jest czymś rzadko spotykanym w historii bondów.

Oglądało mi się go dobrze, bo dostałem więcej pełnokrwistego Bonda. Niestety w filmie kuleją i kobiety Bonda i główny zły jakiś-takiś nieobecny, niezdolny do czegokolwiek, główny wątek znów wydaje się absurdalny jak w bardzo starych produkcjach. Cóż. Generalnie dobrze mi się ten film oglądało jako właśnie film akcji, choć była to już płytsza rozrywka niż Casino Royale. Nie żeby to było strasznie złe. Bondy to nie jest rozrywka wysokich lotów. To Casino Royale jest całkiem wysokich lotów. W Quantum of Solace wydaje się, że jest najmniej Bonda w Bondzie i przez to zostaje nam tylko kolejny nowoczesny akcyjniak. Czy już pisałem, że scena otwierająca (choć utwór się broni) jest średnia, a sceny otwierająca w Bondach są dla mnie bardzo ważne? :>

Na plus chciałbym rzec, że byłem zachwycony sceną w operze/teatrze, która była więcej niż klawa. Intrygująca, pokazująca jaki z Bonda kozak, soczysta. Oczywiście przyjemnym znakiem nowych Bondów jest kwestia borykania się z wielką, groźną korporacją i tematem dobra i bezpieczeństwa publicznego - to bardzo ciekawe elementy tej nowej serii. O Quantum of Solace to chyba tyle. To film, który się przyjemnie ogląda i przyjemnie w ogóle się patrzy na bondowskiego Craiga. Niestety dla bardziej wymagających widzów ma tez wiele braków. Nie płynie zbyt wiele z tego filmu, poza pustą rozrywką.



Skyfall zaś znów jest inny. Nie bawi się w trylogię zemsty. Bond nie wkurza się już na świat o śmierć Vesper (Eva Green w Casino Royale), nie walczy z supertajną agencją Quantum. Skyfall jest produkcją w pełni dojrzałą w swoim Bondowskim światku. W pełni dojrzała jako opowiadania o Bondzie Bondzie. Nie ma już Seanów Connerych i Rogerów Mooreów, ani wszystkiego co dawne. A tu psikus. Chyba wszyscy pracownicy planu kręcący Skyfall mieli kubki i koszulki z napisami "pięćdziesięciolecie filmów z Bondem". Ten nowy Bond jest mroczy i zły i smutny i zarośnięty, niepewny siebie i to wszystko dobrze, tylko po kiego czorta chcieli w tym filmie na każdym kroku przypominać nam, że staruszek jest już po pięćdziesiątce i ma masę doświadczeń za sobą, o których oglądając Craiga nie chciałbym pamiętać - na każdym końcu nam tłumaczą o jego odmienności, a na koniec filmu i tak wrzucą go w te same stare buty. Składam to na karby ludzkiego debilizmu, bo "dobrze się ogląda to, co już znamy". Dlatego nowy Jurassic World musi czerpać z sentymentu do Jurassic Park, Spock w Star Treku dwa musi krzyczeć Khaaaann zupełnie, jak w "tym samym filmie dziesiąt lat temu". Ciekaw jestem, jak następne "Harry Pottery" będą się odwoływać do obecnej sagi. Brrrr....

Ale wróćmy do Bonda. Skyfall się ogląda dobrze. Ma piękny utwór otwierający z sekwencją otwierającą, która się wspaniale zaczyna, ale im dalej w las, tym większy misz-masz i kupa - jakieś nagrobki. Skyfall ma wyrazistego, ciekawego złego bohatera i porusza wiele interesujących aspektów istotnych dla całej sagi (czy "agent w służbie jej królewskie mości" to nie przestarzałe narzędzie, czy "tajne służby" ciągle są przydatne w tym wymiarze, w którym je znamy). Bond jest też taki nieogolony i smutny. To bardzo ciężki epizod, wypalony z nadziei i jakby w całości zadający pytanie o sens ten serii i sens istnienia agenta, którym niegdyś on był. Nie da się jednak ukryć, że film się bardzo godnie ogląda, aż do moim zdaniem więcej niż dramatycznego końca. Doza absurdu, jaką nas potraktowali scenarzyści robiąc z James Bonda dorosłego Kevina Samego w Domu byłą dla mnie zatrważająca. Powiecie mi, że w Bondach się wiele wybacza. Powiem, że owszem. Ale są absurdy i absurdy. Udany skok z motoru (nazwijmy to skokiem), na dach pędzącego pociągu jest jak najbardziej naturalny i możliwy. Obrona bez broni przeciwko opancerzonym po zęby napastnikom w samotnym domu na zadupiu na własne życzenie już nie.

Co więc dostajemy? Skyfall jest ambitniejszy niż Quantum of Solace, ale potrafi również zmęczyć, czego nie robił imho QoS (bo był prosty i trochę głupkowaty). Myślę, że film byłby lepszy, gdyby nie chciano nim się rozliczyć z całą minioną epoką Bondów.

Do powiedzenia jest jeszcze wiele. Nowe Bondy, to filmy bardzo dobre i myślę, że ludzie będą chętnie do nich wracać, choć trochę szkoda, że nowy Bond nie jest już takim dżentelmenem - chyba brakuje gdzieś złotego środka pomiędzy brutalem, którego dostaliśmy, a dżentelmentem, którym był. Może taka epoka? Może to nie czas dżentelmentów, a panowie z Kingsmana i Szpiega muszą usnąć wiecznym snem w swych brytyjskich kanapach pamiętających lepsze czasy, kiedy byli potrzebni. Czas pokaże. Nie widziałem Spectre, a pewnie relatywnie niedługo dostaniemy w ogóle nowe Bondy z nowym aktorem, choć przyznaję, że o ile w ogóle nie przywiązywałem uwagi do Pierce'a Brosnana jako Bonda, to o tyle Daniel Craig jest dla mnie Bondem tej epoki i ciężko będzie się z nim rozstać. Cieszę się, że powstał taki film, jak Casino Royale, który jest póki co tym najsłuszniejszym dla mnie bondem naszej epoki.

Koniec moich frustracji i przemyśleń. Finisz.
Casino Royale: 8/10 - bardzo dobry Bond, świeży, spójny, zgrabny, ciekawy
Quantum of Solace: 5+/10 - szybki, przyjemny, mało ambitny, ale zgrabny, mało bondowski, ale ciągle przyjemny - pamiętajcie, żę 5/10 to przeciętny film, czyli gitara
Skyfall: 6/10 dużo plusów, ale trochę za bardzo upaprali się w tym ciężkim sosie i zbyt dużo tematów chcieli lizać, wszystko byłoby spoko, gdyby realizacja za tym nadążyła, ale koniec imho to rujnuje - ciągle godny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Blogroll

About