piątek, 2 stycznia 2015

Nie-hollywoodzkie Śródziemie Pana Łozińskiego

Share it Please
Obraz autorstwa Johna Howe - Gandalf w drodze do Tajaru
Moje pokolenie (circa '88) w większości swoją przygodę rozpoczęło w Śródziemiu jeszcze przed powstaniem kinowej trylogii Petera Jacksona. W roku 1996 poprzez wydawnictwo Zysk i S-ka ukazała się pierwsze część Władcy Pierścieni - "Bractwo Pierścienia". O ile się nie mylę - polski czytelnik był wtedy zapoznany z przekładem pani M. Skibniewskiej, wg której tłumaczenia ukazał się wcześniej ostatni druk w 1990. Pani Maria Skibniewska jest autorką tłumaczenia WP z roku 1961 - pierwszego polskiego. Po tylu latach w roku 1996 ukazało się "Bractwo Pierścienia" tłumaczenia pana Jerzego Łozińskiego.

Piszę ten post, ponieważ wielu z Was zapewne nigdy nie miało styczności z niepopularnym tłumaczeniem z roku 1996. Pan Łoziński docelowo chciał tłumaczyć książkę w taki sposób, aby otrzymać bardziej bliskie naszemu brzmienie wielu nazw własnych i określeń. Stąd szalona liczba miłośników Tolkiena mogła się wysoce oburzyć, ponieważ głównym bohaterem powieści nagle stał się Frodo Bagosz - mieszkanie Włości, który udał się na wielką naradę do dworu elfów - Tajaru, a po drodze spotkał Łazika. Generalnie rzecz biorąc.

Nie będę teraz oceniał tego, jakim to tłumaczeniem jest i było. Czytałem obydwa i powiedzmy - tłumaczenie pani Skibniewskiej uznaje się za kanon, szczególnie, że wg tego tłumaczenia żyjemy z Silmarilamy, Niedokończonymi Opowieściami, Hobbitem i ogólnie wszystkim z tego uniwersum.

Chciałem za to rzec, że pan Łoziński w moim odczuciu (mocno zabarwionym przez sentyment) zrobił z Władcy Pierścieni piękną, swojsko brzmiącą baśń. I jak tak z perspektywy czasu sobie o tym myślę, to trochę mi brakuje teraz tego w "Śródziemiu w erze hollywood". Czy Rivendell i Shire brzmią swojsko czy poprawnie? Tamta podróż z Panem Łozińskim wydawała się bardzo intymna, mglista i niebezpieczne, zaczarowana jak zimy w Hogwarcie. Tymczasem w tłumaczeniu pani Skibniewskiej mierzymy się z potęgą Śródziemia, które obecnie jest jeszcze bardziej patetyczny poprzez wpływ filmów Jacksona. Broń Boże nie mam NIC do zarzucenia kanonicznemu tłumaczeniu pani Skibniewskiej, ani starej trylogii Jacksona. To co mam do powiedzenia, to, że jeśli nie miałaś/eś styczności z tłumaczeniem pana Łozińskiego, to może warto je odgrzebać i przeczytać, albo pożyczyć (mam tom pierwszy).

Dziś sentyment wobec WP budujemy słuchając The Edge of the Night albo Far Over The Misty Mountains. Ale zanim ten świat stał się namalowany tak ostrymi barwami na paczce popkornu, zanim doskonałe tłumaczenie pani Skibniewskiej otrzymało rendering jej słów w postaci monumentalnych obrazów świata kreowanych na Nowej Zelandii istniało jedno drobne, brudne, dziwne tłumaczenie, które być może jest wyjątkowe, ponieważ z Władcy Pierścini zrobiło powieść inną, niż tę, którą teraz znamy. Dużo bardziej "ludzką" i bliższą sercu. Tam we mgle niebezpieczeństw tonie mały pan Bagosz, a nie hobbit - istota jakiegoś gatunku.

http://www.lodz.tpsa.pl/iso/Tolkien/bibliog.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Blogroll

About